W Polsce najbardziej skuteczna w tworzeniu nowych miejsc pracy jest administracja. W każdym jej fragmencie ma miejsce proces nieustannego wzrostu liczby zatrudnionych osób oraz związanych z tym kosztów. Równocześnie nasze "przyjazne państwo” i "miłująca obywateli władza” nie ustaje w kreowaniu nowych struktur kontrolnych. Być może jest to specyficzny sygnał zaufania rządzących do obywateli. Charakterystyczne są także podejmowane w różnych momentach batalie władzy kierowane przeciw nadmiernie rozbudowanej administracji. Ich efektem są najczęściej wzrosty jej kosztów. Zresztą podobne zjawisko występowało także w peerelu.
Ostatnio mamy kolejną odsłonę takich działań, którą można nazwać "grą w 10%”. Oto rząd ogłosił w ub. roku, iż zamierza zredukować zatrudnienie w administracji o 10%, powracając do poziomu zatrudnienia z 2007 r., czyli z początków swojej działalności. Innymi słowy zaplanowano porządkowanie stanu, którego autorem jest ten właśnie rząd (w myśl zasady "rząd zajmuje się stworzonymi przez siebie problemami”). Przygotowano i przeprowadzono przez parlament odpowiednią ustawę, która jednak została przez prezydenta skierowana do Trybunału Konstytucyjnego. W efekcie póki co żadnych redukcji w administracji nie będzie. Warto także zauważyć, że w międzyczasie (od wiosny, kiedy zaczęto rozważać kwestie porządkowania zatrudnienia w administracji, do jesieni ub. r.) zatrudnienie w urzędach znowu uległo zwiększeniu, gdyż przygotowywano się w nich na mające nadejść jego redukcje, zwiększając pułap od którego byłyby one w przyszłości liczone. Stąd też może się okazać, iż w finale tych działań, jeżeli takowy nastąpi, dojdzie do redukcji zatrudnienia w administracji o owe mityczne 10%, ale liczba urzędników będzie większa niż w momencie ogłoszenia zamiarów o obniżce zatrudnienia.
Rozważając kwestie kosztów administracji trzeba jednak pamiętać, że w znacznej mierze są one wynikiem fatalnej, zbiurokratyzowanej struktury naszego państwa. Stąd też zamiast zabawy w "10%” należałoby wreszcie podjąć rzeczywiste działania uwalniające Polaków spod dyktatu rozmaitych, uciążliwych przepisów, najczęściej krępujących obywateli i będących pokłosiem traktowania ich w niezwykle podejrzliwy sposób. Ów administracyjny moloch może zostać pokonany tylko w jeden sposób: poprzez przejście z państwa biurokratów w państwo obywateli. Fundamentem takiego państwa jest oczywiście dobre, szanowane przez obywateli prawo, a każdy przedstawiciel administracji w nim ma świadomość swej służebnej wobec obywatela roli. Równocześnie administracja powinna zatrudniać ludzi autentycznie kompetentnych, wykonujących zadania przydatne dla obywatela i wspierających go w rozwiązywaniu problemów. Tymczasem dzisiaj w Polsce administracja służy najczęściej celom kompletnie dla obywatela niezrozumiałym, a bardzo często jedne urzędy wykonują zadania przydatne tylko innym urzędom. Dla kreowania państwa obywateli racjonalnie korzystającego z ich podatków wielce przydatny byłby budżet zadaniowy, który miał być w Polsce stosowany od 2009 r., jednak pomimo, iż mamy już rok 2011, nikt z rządzących o nim nie wspomina.
Dodatkowo rozważając kwestie kosztów administracji w Polsce zbyt rzadko zwraca się uwagę na pozapłacowe koszty, jakie ona generuje. Warto o tym pamiętać, szczególnie w kontekście kontrastu pomiędzy wyposażeniem (często wręcz bizantyjskim) rozmaitych urzędów a biedą państwa polskiego. Należy wreszcie dokonać precyzyjnego wyznaczenia standardu wyposażenia każdego urzędu i każdego miejsca pracy, tak aby podatnik przestał płacić za niczym nieuzasadniony luksus działania różnych urzędów. Z całą pewnością warto brać przykład ze Skandynawów, gdzie administracja rzeczywiście działa w naturalnych (skromnych) warunkach i urzędnik ma świadomość służby publicznej. Żaden ze skandynawskich ministrów nie podróżuje do rodzinnego miasta kilkaset kilometrów służbowym samochodem (tak właśnie zdarza się podróżować obecnej minister edukacji). Zresztą podobne zwyczaje panują wśród oświatowych związkowców; tak trasę z Warszawy do rodzinnych Skierniewic pokonuje nierzadko prezes ZNP.
Kwestie kosztów oświatowej administracji to zagadnienia w dziwny sposób omijane w rozmaitych debatach. Tymczasem mamy w Polsce taką oto sytuację, iż w większości polskich dużych miast z każdych czterech złotówek oświatowego funduszu płac do nauczycieli trafiają tylko trzy. I co ciekawe, kwestii tej nie podnoszą także nauczycielskie związki zawodowe, które żyją w ścisłej symbiozie z administracją. Zresztą są one finansowane z oświatowego budżetu. W Krakowie np. rokrocznie ponoszone z miejskiego budżetu koszty ich utrzymania sięgają 750 tys. zł. Finansowanie związków zawodowych i rozbudowanej administracji to zwyczajnie rozrzutne wydawanie publicznych pieniędzy, przeznaczonych na kształcenie młodych Polaków.
Obecnie MEN proponuje nową ustawę o systemie oceniania jakości edukacji. Treść jej projektu została udostępniona na ministerialnej stronie WWW 23 grudnia 2010 r. (był to taki gwiazdkowy prezent od minister Hall). W rzeczywistości wbrew swej nazwie jest to projekt reorganizacji rozmaitych struktur szeroko pojętej administracji oświatowej. W zamyśle autorów ma on przyczynić się do kreowania "jednolitej, nowoczesnej, zapewniającej wysoką jakość” (ten zwrot to pewnego rodzaju zaklęcie charakteryzujące projektowane struktury administracji) oświaty. W jego uzasadnieniu pojawia się informacja o planowanych oszczędnościach rzędu 18 mln zł rocznie, jakie ma on przynieść, ale pomijana jest kwota, jaką trzeba będzie wydać na powołanie i utrzymywanie Powiatowych Centrów Rozwoju Szkół, które również pojawią się po wprowadzeniu tego systemu w życie. Zresztą pomimo, iż stanowią one integralną część nowego systemu w treści projektu się nie pojawiają. Przedstawiciele MEN z rozbrajającą szczerością twierdzą, że związane z nimi koszty (700 mln zł) zostaną poniesione ze środków unijnych, ale zapominają (a może nie wiedzą?), że po ich wyczerpaniu będą one musiały być finansowane bezpośrednio z polskiego budżetu. Czyli generują nam kolejny ukryty póki co dług, na dodatek na struktury, które są naszej oświacie praktycznie niepotrzebne. Podobnie, jak inne byty planowane do powołania zgodnie z treścią owego projektu. Poza tym jestem przekonany, iż zapowiedzi oszczędności, jakie obiecuje MEN w uzasadnieniu projektu to, delikatnie stwierdzając, przykład myślenia życzeniowego. Bardzo szybko okaże się, iż z różnych powodów będą potrzebne dodatkowe jednostki oraz etaty. Planowane struktury to swoisty administracyjny potwór, który będzie się rozrastał i produkował nowe zadania i obowiązki dla szkół, ale ich wykonywanie wcale nie poprawi jakości kształcenia w nich. Innymi słowy będziemy mieli ustawę o systemie oceny jakości edukacji i coraz niższy poziom kształcenia w polskich szkołach.
W tej kwestii zdumiewa ogromny pośpiech ministerstwa edukacji. Nowe struktury administracji oświatowej mają zacząć działać już 1.09.2011 r., a projekt ustawy nie trafił jeszcze do sejmu, czyli najprawdopodobniej będziemy mieli do czynienia z szybką ścieżką legislacyjną, co niebywale ograniczy możliwość debaty o pomysłach minister Hall. Pragnę zaznaczyć, iż system zarządzania polską oświatą rzeczywiście wymaga gruntownych zmian, ale zmian przemyślanych i uwzględniających przydatność administracji dla szkół i obywateli. "Gra w 10%” i zabawy ekipy minister Hall w reorganizację administracji oświatowej to charakterystyczne objawy działań obecnego rządu; werbalnie ich efektem ma być dobro państwa i jego obywateli, a w rzeczywistości będzie coraz słabsze (ale także coraz kosztowniejsze) państwo i coraz słabszy w relacjach z tym państwem obywatel. Miało być "przyjazne dla obywatela i tanie państwo”, a jest "państwo drogie, słabe i nie liczące się z obywatelami”.
Doktor nauk humanistycznych, absolwent fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim, dyrektor Studium Pedagogicznego UJ. W latach 1990 - 2002 wojewódzki kurator oświaty w Krakowie, były doradca parlamentarnych komisji edukacyjnych, w latach 1998 - 2001 członek Rady Konsultacyjnej MEN ds. Reformy Edukacji, w latach 1990 - 2002 radny Miasta Krakowa, były wiceprzewodniczący wojewódzkiego krakowskiego Sejmiku Samorządowego. Członek zespołu edukacyjnego Rzecznika Praw Obywatelskich /w latach 2003 - 2010/. Kieruje pracami Komitetu Obywatelskiego "Edukacja dla Rozwoju". Autor projektu "Szkoła obywateli". Zajmuje się badaniami efektywności funkcjonowania systemów oświatowych i szkół, jakości pracy nauczycieli, zasad finansowania edukacji ze szczególnym uwzględnieniem możliwości wprowadzenia do niej mechanizmów rynkowych.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości