kaminskainen kaminskainen
1321
BLOG

Henry Rollins: bardzo głośna płyta

kaminskainen kaminskainen Kultura Obserwuj notkę 5

Jak pamiętamy, lata dziewięćdziesiąte były ostatnim jak na razie "wielkim sezonem" rocka - tryumfy święcił ostry, gitarowy rock o "niezależnym" czy "garażowym" rodowodzie, szczególną estymą cieszyły się zespoły z Seattle. Oprócz tych zespołów, które wypłynęły na fali popularności Nirvany i Pearl Jam, wiatr w żagle chwycili także muzycy doświadczeni, czy to żywi klasycy jak Neil Young (nagrał wspaniały album z Pearl Jam jako kapelą towarzyszącą), czy dojrzali, starsi o pokolenie muzycy, tacy jak Henry Rollins. Ich albumy ówczesne także można zaliczyć do "grandżowych" co dowodzi rzeczy oczywistej: iż grunge był po prostu najzwyklejszym, normanlym, gitarowym rockiem wywodzącym się z Hendrixa, punku czy hardrocka/metalu (Neil Young, Black Sabbath itp.). Zawsze w mniejszym lub większym stopniu mieliśmy takie właśnie źródła inspiracji, tyle że róznie odmierzone.

Na tej nader pojemnej zasadzie zalicza się czasem do grandżowych także moje ulubione albumy epoki: Undertow zespołu Tool i The End of Silence  Henry Rollinsa (Rollins Band). Oba są mroczne, ciężkie, pokręcone, ambitne, wyjątkowe itd. itp. - ale chyba Rollinsa cenię jeszcze wyżej. Kompakcik z okładką przedstawiającą demoniczne słonko, które Rollins kazał sobie wytatuować na plecach, nie da się w zasadzie z niczym porównać - jest to dzieło wysoce spójne, autorskie i monolityczne. Bez wątpienia mamy do czynienia z dziełem sztuki - i to wybitnym.

Pamiętam to dobrze - do zakupu jeszcze wówczas kasety skłoniła mnie recenzja autorstwa niejakiego Groovera, napisana ze smakiem i znawstwem dla rockowej telegazety Rockfan. Autor przedstawiał tam Rollinsa jako charakterystycznego osobnika wyróżniającego się bujnie rozwiniętą muskulaturą i tatuaturą - pioniera amerykańskiego hardcore'u i współzałożyciela Black Flag, który swej spuścizny nie zdradza, a za to jeszcze ją rozwija i wzbogaca o rozwiązania wypracowane przez inne wybitne zespoły, takie jak Fugazi i Nomeansno. Właśnie twórczością tych zespołów były zainspirowane, zdaniem Groovera, otwierające album utwory Low Self-opinion i Grip; kolejny kawałek, Tearing, miał wytyczać szlak dla całego albumu - z czym, po latach słuchania, wypadnie mi się zgodzić. Po elektryzującym, skandowanym wstępie (utwór pierwszy) i przekonującym, starannie mierzonym "drugim ciosie" (Grip) - wchodzimy, na dobre właśnie w Tearing, do zawikłanego, intospektywnego świata Henry Rollinsa, który się spowiada, grozi, przekonuje, perswaduje, a w końcu jadowicie szepcze, wyje i ryczy jak ranny zwierz - wprost do naszych głów. Przy całym tym jednak wewnętrznym zagmatwaniu, album pozostaje monolitem: ciemnym, twardym i potężnym. Może brzmi to nieco patetycznie, ale tak właśnie jest.

Nie oznacza to jednak, że charakteryzuje go jakaś monotonność, że prócz Rollinsa słyszymy tam wyłącznie oczywiste, "monumentalne" riffy i prosty łomot sekcji rytmicznej. Przeciwnie - akompaniament gitary przykuwa uwagę, jest niezwykle "żywy" i różnorodny, oparty na chwytach i rozwiązaniach jakby z innego świata. Chris Hackett, bo tak się nasz gitarzysta nazywa, stworzył u boku Rollinsa jakby własną szkołę gitarowego akompaniamentu, w którym solidne, chwytliwe riffy są zaledwie jednym z licznych środków budowania dramaturgii i złożonej faktury utworu; w połączeniu z polirytmiczną grą sekcji, terminującej niegdyś w jazzrockowym zespole Gone, daje to muzykę przypominającą pod względem warsztatowym bardziej jakąś późną, ekstremalną mutację jazzrocka pozbawionego niemal "solówek" (ale już nie swobody i improwizacji: monstrualny Blues Jam jest rzeczywiście nagranym "na setkę" jamem!), niż typowe, lub nawet nietypowe "ciężkie granie". Każdy utwór jest przy tym pokręconą, ale jednak kompozycją - graniczącą wszakże z "roztańczonym chaosem", który tu i tam pokazuje swe oblicze; każdy utwór pokazuje też odmienne oblicze Rollinsa, ma w sobie coś co czyni go wyjątkowym i atrakcyjnym na tle reszty płyty. Mi szczególnie przypadł do gustu huraganowy Obscene, gdzie rzucane jak głazy frazy wokalne, brzmiące jak ranne zwierzę i nadające utworowi jakąś szlachetną przejrzystość, rozciągają się nad tą wspaniałą, żywą tkanką muzyczną, o której tyle właśnie popisałem; utwór jest prosty i czytelny jak most, choć zbudowany na złożoności i zawiłości muzycznego i literackiego myślenia Rollinsa i jego zespołu.

Ten wspaniały, pokręcony album wydany został w 1992 roku; późniejsze płyty nie dawały ciała, choć zawierały już muzykę nieco uproszczoną i nie tak dojmującą. A Rollins zostanie w mej pamięci na zawsze jako dziwny ni to punk czy groźnie wyglądający popapraniec, ni to uczony mąż głoszący ideały samodoskonalenia ciała i umysłu (a więc nie tylko lektura i pisanie książek - ale także budowa muskulatury i dbanie o formę fizyczną). Charakter tej postaci trafnie chyba oddaje obraz amerykańskiego artysty - wspaniała, renesansowa stylizacja (wklejam poniżej).

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Kultura