WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI
58
BLOG

THE MAN WHO HAS GONE MAD

WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI Kultura Obserwuj notkę 14

 

Kule świstały złowrogo nad blaszanym dachem Chevroleta. Jak świstaki wystrzelone z procy, jak kolorowe papierki po cukierkach podczas podróży w kierunku najbliszego kosza na mieci, jak psi ogon świszcze, kiedy słyszy na schodach odgos kroków pana wracajcego z roboty tak kule świstały. Świstały jak sam świst świszcze. W nic się nie wbijały tylko świstały. Świstu, świstu. Ściany oświstywały, siennik śniegu ścinały, tak świstały. Czy trafiły kogo? A kogo to obchodzi? Bo nie mnie. Bo po co komu to wiedzieć? Co daje taka wiedza? Nic nie daje, więc zostawmy bohaterów naszych zamarłych w stop klatce i o czym innym, ważniejszym pogadajmy.

Nie będę dalej wam tych bzdur opowiadał, choć mi za to płacą. Pieniądze to nie wszystko i odrobina szacunku nawet i wam się należy. Nie da się z braku kultury wysmażyć kultury! U zarania wszelkiej kultury stoi wielka wiara, albo wielki mit. Tego nie da się wytworzyć ot tak, z nicości. Z wymieszania kontrkulturowych kalek wyjdzie jedynie wymieszanie kontrkulturowych kalek, niespójna, niezlepialna ledwie-całość, spięta nieporadnie wspólnym tytułem.

Czy można ją okiełznać formą? Przyjąć, że to taki specyficzny collage spojony formalnie dzięki wynalezieniu techniki opartej o przypadkowość? To również złudzenie, choć - przyznajmy - ponętne. Bezzasadna wiara, że przypadkiem tworzą się niezamierzone sensy i znaczenia. Wiara w to, że ten, kto odbiera, sam sobie sensy nada i wypełni formę własnymi treściami. Otóż z przypadku, drodzy państwo, mogą się narodzić dwie rzeczy: pierwsza to chaos, brak sensu w ogóle albo druga, której tworzenie oddajemy istotom od nas różnym, nieznanym, a do ich dobrych intencji możemy mieć daleko idące wątpliwości.

Jedno pozbawione sensu, drugie niebezpieczne. Powtórzmy raz jeszcze: u źródeł wszelkiej kultury stoi albo wielka wiara, albo mit. I jedno i drugie musi być głęboko zakorzenione w prawdzie, albo przynajmniej tak musi być odczuwane. Inaczej na nic wysiłki! Żeby móc bluźnić Bogu, to Bóg musi być Bogiem poważnym. Bo jeśli jest niepoważnym, rzeczywiście nieistniejącym, to wszelkie bluźnierstwa tracą sens. Spróbujcie bluźnić Setowi albo Isztar. Takie bluźnierstwo nie niesie żadnej emocji. Jest banalne, płytkie, nie-nośne. Tylko Bóg, któremu bluźnią może być Bogiem prawdziwym. A na tej prawdzie można dopiero tworzyć kulturę z napięcia rodzącego się pomiędzy apologetyką a bluźnierstwem.

A jaki stworzyć klucz do opisu współczesności? Jaki mit uznać za fundamentalny? Kategorie kontraktualne, umowy społeczne, niewidzialne prawa rynku, obiektywne prawa, postęp, prawdę jako rezultat arytmetycznego zliczania wszystkich za i przeciw? Gdzie powaga? Toć każdy z tych, którzy się mają trwożyć i przerażać, bluźnić albo wielbić, odczuwać bojaźń i drżenie, musiałby to wszystko odnieść do siebie samego! Sam byłby częścią tego bóstwa i tego mitu. Na szczęście ludzie, przy wszystkich swoich ułomnościach, posiadają wyczucie w tych sprawach i przenigdy na taką mistyfikację się nie nabiorą. Kupią albo i nie kupią, ale drżeć, bluźnić, ani wielbić nie będą.

Wcale mnie przeto nie dziwi, że wszyscy ci, co to udają poważnie zainteresowanych kulturą i marsowe stroją miny kciukiem podparłszy brodę, a palec wskazujący kładąc w poprzek ust - jak się przyglądają jakiejś kupie śmieci w kącie, albo płótnu pobryzganemu farbą - kiedy tylko wyjdą z miejsca, o którym im powiedziano, że tam jest kultura, przejdą obojętnie obok takiej samej kupy śmieci na ulicy i takiej samej powierzchni pochlapanej bezładnie na na ścianie mijanego domu. I nie dziwi mnie, kiedy słyszę, że w zaciszu swoich mieszkanek w budowlach, których nigdy nie zasiedliliby, gdyby pojęcie piękna nie było im obce, w strachu przed wścibskim okiem sąsiadów oglądają najprymitywniejsze wytwory współczesności na ekranach skrzynek przenoszących obrazy. Albo do miejsca swojej twórczej pracy przyjeżdżają w pudełku z cienkiej blachy, w którym człowiek wygląda haniebnie.

Bez uczucia wstydu! A przecie każdy, komu nieobce jest poczucie własnej godności, wstydzić się powinien, kiedy kark ugina dopasowując się do blaszanego pojemnika. Ja tam nie muszę! Mogę sobie na poboczu wykopać dołek i wybudować całkiem przyjemną świątyńkę, do której odgłosy plebejskich pląsów docierać nie będą. Outsider? (Piękne słowo, choć nie nasze). Ależ, proszę bardzo! Całuję rączki i rzewnie szanowną panią wspominał będę, moje uszanowanie szanownemu panu. Jak zdrowie? Dobrze? Oczy coś zaczerwienione. Ach, szanowny pan czas zmitrężył grając w grę na liczącej maszynie? Ach, pan oglądał galę sportową w nocy? Rozdawali nagrody wybitnym twórcom ruchomych obrazów w kinematografie? Wybitni ludzie byli? Panie piękne, panowie bogaci? Toż by się zadziwili bracia Lumiere, że ich rozrywka dla gawiedzi produkuje wysokie sfery! To, myślę sobie, mogło być główne i bezpośrednie zastosowanie tego wynalazku! Produkcja sfer wysokich. Z komediantów w szwoleżery, damy i ułany!


IX. ЛЮБОВь (The joy of hate)



KŁOPOTY Z NARRACJĄ (1)


Mogę być narratorem-outsiderem na tym najbardziej groteskowym ze światów. Groteskowym dzięki naszej inwencji i pomysłowości. A wy? A leźcie sobie do lewiatana waszego, co się wciąż jak dżdżownica monumentalna pokawałkowana rozłazi, a każda część żyje dalej własnym życiem. Leźcie nie pod nóż, ale pod coś znacznie gorszego, leźcie do chlewa, leźcie do gnoju, pławcie cielska plugawe w odchodach, resztkach z chamskiego stołu, a w nagrodę dostaniecie szmatę tandetną, w której wyglądać będziecie jak żywa personifikacja upodlenia, a jeszcze wam wmówią, że to się elegancja nazywa. Królów i królowe sobie wybierzcie wasze, wam podobne, albo pośledniejsze.

Herosów sobie wybierzcie, bogów na postumentach ustawcie, od świata się odgrodźcie i czekajcie na śmierć, o której nawet nie pamiętacie, że kiedyś przyjdzie. Modlitwy sobie ułóżcie, z błota sobie je ulepcie, modlitwy o ruję wieczną, o smród wszechobecny podłych marzeń, a na grobie w dole wspólnym niech wam położą wszystko, coście osiągnęli: gaci barchanowych tony, dźwięków barbarzyńskich miliony, obrazów odrażających tysiące, guano na samym szczycie; niech wymieszane wszystko, razem z mózgami, sercami gnije tak, jak za życia gniło samo życie.

To moje życzenia dla was i oby się spełniły. Może jaki nawóz z tego wszystkiego wyrośnie i da się go stosować jako trutka na insekty. Może chociaż kiedyś na wspólnym dole waszym łopuch bujnie się rozpłoży albo pokrzywa, szlachetne istoty. I zabierzcie ze sobą wszystkie wytwory wasze, niech tym, co po was przyjdą nie zaśmiecają krajobrazu. Zabierzcie domy wasze i pojazdy. Zabierzcie ze sobą maszyny gadające i obraz pokazujące. Zabierzcie nade wszystko myśli wasze zapisane na nośnikach wszelakich, nie żeby były groźne, ale żeby uniknąć wśród potomków waszych womitów nagłych i o konfuzję przyprawiających. I niech was świński ryj w waszej prowadzi drodze.

Ja wysiadam z wehikułu waszego, bo gdzie indziej idę. Ja nie w przeciwnym kierunku idę, ja gdzie indziej idę i na żadnej z dróg waszych, czy wte, czy we wte, mi nie po drodze byłoby. Jedno wam obiecać mogę: jak już smród z grobu waszego w niebo bijący staje się możliwym do zniesienia tak, aby się do kopca owego wszetecznego zbliżyć dało, to kamień ustawię przy nim i wyryję napis, ku przestrodze i pamięci: tu nic leży, razem z niczym, nicością jak całunem owinięte, w nic pustymi oczodołami czarnymi patrzy. Miało prawdę za nic, więc niech leży, miało wiarę za nic, niech leży, miało przysięgi za nic, słowo za nic miało, więc niech pozostanie niczym, na wieki wieków. Amen.


Tyle życzeń serdecznych. Ja tę robotę rzucam i prowadzić narracji dalej nie zamierzam. Żegnam. A na koniec nie mogę nie odnieść się do formy sonetu, którą mój pryncypał ukwiecił narrację. W głowę zachodzę, po co? Żeby uszlachetnić tą formą streszczenia lektur masowych? Nie wiem. Lecz na pożegnanie, specjalnie dla państwa, sonet od samego narratora. Smacznego:


W Alei Wiązów, szerokiej alei
Karminowe się jarzy koło
Karły pląsają w krąg wesoło
Już nic ich, kochana, nie dzieli

Braterstwo z dziadostwem się mieli
Powszechne zrównanie się stało
Gorzałka jest Bogiem, lecz mało zostało
Znów burda wybuchła, bo jeszcze by chcieli

Więc nie dziw się miła, że chmurny chodzę
Urosłem za duży i mnie karły brzydzą
Lepsza wysoka samotność na swej własnej drodze

Więc się nie dziw miła, że nas nienawidzą
Czytam w niebie jasnym, ale w błocie brodzę
Jak się szmacą ludzie, to się karły rodzą

 

wesoły

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (14)

Inne tematy w dziale Kultura