Sonety Klossa to jednak drugo, a nawet trzeciorzędna konsekwencja wszystkiego, co wydarzyło się do chwili, w której zaczęły w mozole powstawać. Pierwszorzędne konsekwencje rozegrały się w sferze geopolityki. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem jeśli zdradzę, że spotkanie, które odbyło się w apartamencie siódmym na piątym piętrze hotelu Metropolis, przy dwieście pięćdziesiątej piątej ulicy w Nowym Jorku było bacznie obserwowane przez niezliczoną rzeszę państwowych i prywatnych funkcjonariuszy służb wszelakich.
Amerykanie mają fioła na punkcie perfekcyjnego przygotowywania różnych spotkań i na punkcie zapewnienia bezpieczeństwa uczestnikom tych spotkań. Okolice hotelu Metropolis były wręcz naszpikowane asami służb bezpieczeństwa o długich, doskonale węszących nosach. Uwierzcie, że byli tam najlepsi z najlepszych, do tego świadomi swojej wyjątkowości, a więc i zarozumiali. Pełni dumy z tego kim są i jaki kraj reprezentują. Mieli niewzruszoną pewność, że nic nie może wymknąć się spod kontroli. Przez dwie godziny tkwili zamarli w przybranych pozach, przytuleni do nierówności terenu, gzymsów, rynien i okapów.
Po upływie tego czasu zaczęli odczuwać mrowienie, swędzenie i poirytowanie. Po czterech godzinach zaczęli się niecierpliwić i denerwować. “Może zasnęli?” rozlegały się półgłosem wyrażane przypuszczenia. “Może się upili?” Po upływie sześciu godzin, już nad ranem, bojąc się, żeby wychodzący lada moment do pracy nowojorczycy nie przyłapali ich tak głupio zastygłych, niezależnie od siebie - wedle przydziału do służb - zaczęli przenikać do wnętrza obserwowanego obiektu. W sposób właściwy dla ich specjalności. Komandosi pojawili się na dachu, inni komandosi dotarli do właściwych pomieszczeń przez system kanalizacyjny, żołnierze piechoty morskiej zdobyli recepcję i kuchnię wyważając drzwi, wiążąc i kneblując recepcjonistę i kucharki, pozostali radzili sobie, jak kto potrafił: po rynnach, przez okno, po linie, o tyczce...
Wszyscy spotkali się w korytarzu, przed drzwiami apartamentu numer siedem. Najstarszy rangą spośród wojskowych - major - wyszedł przed gęstniejący tłum, zbliżył się do drzwi i zapukał. Odpowiedział mu cisza. Wtedy spojrzał na doskonale nam znanego sekretarza stanu, który osobiście z ramienia prezydenta nadzorował operację, a kiedy ten wyraził aprobatę poprzez skinięcie głową, nacisnął klamkę. Ta - o dziwo - ustąpiła bez oporu.
Wszyscy rzucili się z ciekawością, żeby zajrzeć do środka. W środku, jak się domyślacie, nie było nikogo. I mimo, iż przez następny tydzień przetrząsnęli pomieszczenia apartamentu siódmego milimetr po milimetrze, nadal nikogo nie udało się odnaleźć. Tajemnego przejścia oczywiście nie znaleźli. Już nie istniało wypełnione betonem przez automatyczne, zdalnie uruchamiane, skonstruowane przez Brunnera wypełniacze tajemnych, a już bezużytecznych przejść.
- Co pan o tym sądzi? - zapytał prezydent Johnson jednego z najbardziej doświadczonych w sprawach wschodnich wywiadowcę z CIA.
- Myślę, że ten Rosjanin przewerbował najlepszego agenta Zachodu - po dłuższym namyśle odpowiedział ten wywiadowca prezydentowi. - A teraz obydwaj są już w Moskwie i sączą herbatę na Arbacie.
Dalej ruszyły w ruch tryby geopolityki. Zaczęło się od serii kuchennych i wymyślnych wyzwisk w języku Szekspira pomiędzy Londynem i Waszyngtonem. Potem ucichło, kiedy już wszyscy zdali sobie sprawę, że nic nie da się w ten sposób odzyskać ani naprawić. Prezydent Johnson stracił właściwą mu werwę i chęć do dalszego sprawowania urzędu i odpuścił sobie Wietnam mimo, że komunistyczna ofensywa Tet zakończyła się porażką czerwonych. Zaraz potem przegrał wybory, a jego następca, prezydent Nixon, ogłosił koniec wojny. Widmo komunizmu szalało po Azji, Afryce i Ameryce Południowej.
Rosjanie długo czekali na wiadomości z hotelu Metropolis. Znane nam towarzystwo musiało się gęsto tłumaczyć przed gerontami ze swojego pomysłu wysłania najlepszego szpiega sowieckiego, bez zabezpieczeń, w paszczę imperialistycznego lwa, a ponadto wyposażonego w dwa miliony amerykańskich dolarów. - Jak sądzicie, co się z nim stało? - pytali starzy aparatczycy naszych pragmatyków. - Myślimy - spuszczali głowy smętnie - że został zlikwidowany przez ich super-agenta.
Próbowali się bronić wskazując na towarzysza Andlowa jako inspiratora całego pomysłu, ale istnienia takiego towarzysza nie udało się potwierdzić. Na całe lata stracili znaczną część wpływów w czerwonym imperium i musiała upłynąć długa breżniewowska epoka zanim znów zaczęli mieć coś do gadania. Ale wtedy sami byli już niemłodzi i nic nie było już ani tak piękne, ani ponętne. Najważniejszą jednak konsekwencją przedstawionych wypadków było to, że nie udało się w tamtym czasie stworzyć światowego imperium łączącego najlepsze cechy Wschodu i Zachodu (najlepsze z punktu widzenia zadań stojących przed tworzącymi imperia). Dopiero za prezydentury Cartera pojawiły się pierwsze, nieśmiałe i czysto teoretyczne dywagacje na temat takiej możliwości.
Jego błyskotliwy doradca - Amerykanin polskiego pochodzenia o nazwisku Brzeziński - poddał pod dyskusję coś, co nazwał doktryną konwergencji. Ale czasy były już inne i nic nie było już takie proste. Dość jeśli wam powiem, że imperium mundi nie powstało do dziś. Nie znaczy to, że nie powstaje, i że różni nawiedzeni faceci, którzy jak sądzi autor - a mnie trochę przekonał - zupełnie niezasłużenie dostali się na szczyty o tym nie marzą i nie usiłują tej najgroźniejszej chyba utopii wprowadzić w życie. Nie bójcie się! Towarzysz Andlow pracuje! Póki co jednak wciąż żyjemy w świecie, który mimo iż schodzi już nie na psy nawet, ale na myszy, to pozostaje ciągle jeszcze światem, w którym da się pomieszkać i gdzie wciąż jeszcze wszystko jest możliwe.
A wracając do towarzysza Andlowa. On też czuł się rozczarowany niepowodzeniem swoich planów. Winił za to sukę i wiatr. Nie był jednak rozgoryczony gdyż zakładał, że przed nim obiecujące i tłuste tysiąclecia i na pewno trafi się jeszcze niejedna okazja. Na razie wyszło na to, że ten mason Goethe miał rację! Andlow po raz kolejny okazał się być częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wieczne czyni dobro!
Inne tematy w dziale Kultura