CZĘŚĆ DRUGA
X. ШЫРОКАЯ ДОРОГА (The narrowest path)
I.
Wyruszyli w podróż następnego dnia - a był już czternasty sierpnia 1968 roku - skoro świt.
Ubrali się obydwaj jak na długą, turystyczną wyprawę. Inez zrobiła prawdziwie udane zakupy dla nich obydwu. Na nogach mieli teraz solidne trapery, zdatne do chodzenia po lasach, górach i pustkowiach. Na krótkie, górskie spodnie powciągali wojskowe getry w kolorze khaki i skórzane ochraniacze z metalowymi zamkami. Battle dresy i panterki dopełniały stroju. Przy pasach pozawieszali noże i czekany. Manierki z wodą i samogonem przyczepili do pasków po drugiej stronie. Stirlitz miał jeszcze spluwę, ale schował ją pod panterką. Nie bał się kłopotów, ale też i nie zamierzał się o nie prosić.
Miasto przeszli skacząc od bramy do bramy, od załomka muru po załomek, asekurując jeden drugiego. Oprócz paru pijaczków nie spotkali jednak nikogo. Zresztą, tym kilku napotkanym napędzili i tak niezłego stracha! Po dwóch godzinach mieli już za sobą Nowy Jork. Szli prosto na zachód i wieczorem dotarli do granicy stanu Pensylwania. Maszerowali raźno, nie rozmawiając. Czuli, że będą bezpieczni z dala od ludzkich siedzib. Unikali otwartych przestrzeni i głównych dróg. Po części z ostrożności, a po części dlatego, że, jak to chłopcy, mieli ochotę połazić po wertepach.
Dobrych kilka kilometrów pełzli rowem, bo udawali przed sobą, że jadące drogą samochody to kolumny wrogich tankietek. Szturmem zdobyli wzgórze, którego zażarcie bronił silos na wodę, a kiedy zdobyli już silos, ostrzelali z manierek i saperki rozrzucający nawóz aeroplan. Szczęście, że nie wzięli masek przeciwgazowych, bo mogliby się podusić! Cały ten kamuflaż sprawiał im dużą frajdę, choć mogli przypuszczać zupełnie zasadnie, że w pościg za nimi ruszyły armie zawodowych łowców spod znaku gwiazdek i pasków oraz sierpa i młota. To, że się tak nie stało nie było ani ich winą, ani zasługą. Ponadto, skąd mogli wiedzieć, że wszystko ułoży się tak fortunnie?
Zbliżający się wieczór dał znać o sobie chłodnym powietrzem i wzmagającym się wiatrem. Zaczęli rozglądać się za jakimś schronieniem.
Jednak dopiero po zachodzie słońca - a słońce tego dnia zachodziło krwawo - dane im było napotkać miejsce nadające się na nocleg. Z dala od ludzkich siedzib, w szczerym polu, stała pamiętająca chyba jeszcze czasy prohibicji, przeznaczona zapewne do rozbiórki, drewniana szopa na narzędzia rolnicze. Nie musieli się włamywać, bo szopa - mimo iż wyposażona w skobel - nawet i w ten prymitywny sposób nie była zabezpieczona. W napadzie szczeniackiej fantazji zdobyli ją tak, jak zdobywa się dom w trakcie ulicznej walki. Najpierw Kloss dał susa kopnięciem otwierając drzwi do wewnątrz, Stirlitz zamarkował wrzucenie granatu, a potem, po chwili wyczekiwania na rozgrywający się w wyobraźni wybuch, wpadł do środka w czasie, gdy jego towarzysz ubezpieczał go przy wejściu.
Ubezpieczenie nie powiodło się w stu procentach, bo Stirlitz nadział w się w ciemnościach na drewniane grabie i usiadł rozcierając obolałe czoło. W tej pozycji zastał go Kloss i odgadując, co się wydarzyło wybuchnął cichym śmiechem.
- Ty się tak, Kloss, nie śmiej - mruknął ku niemu Stirlitz ponuro prezentując średniej wielkości guz nad prawą brwią.
- Dlaczego? - zdziwił się Kloss. - Skoro to zabawne?
- Zależy jak spojrzeć - mruknął Stirlitz i zajął się poszukiwaniem czegoś, co dawałoby się wykorzystać jako opał.
Wkrótce zasiedli przy maleńkim ogienku grzejąc dłonie, chociaż wcale nie było zimno. Kloss wyjął z plecaka spirytusową maszynkę i zajął się parzeniem herbaty. Stirlitz sięgnął po puszkę z tuszonką, taką samą - o czym zapewniała Inez - jak znane mu radzieckie tuszonki, pół litra, pęto suszonej kiełbasy i dwa metalowe kubki.
- Nie wziąłeś kieliszków? - zmartwił się Kloss.
- Polak, Polak - westchnął Stirlitz. - Panisko! Nalał po pół kubka przeźroczystego jak woda płynu. - Napijmy się za udaną ucieczkę przed całym złem tego świata.
- A! - wyszczerzył zęby w szczerym uśmiechu Kloss - tego toastu nie wypada odmówić .
- Za szczęśliwe wakacje! - wzniósł kubek. Wychylili i otrząsnęli się jak psy wychodzące z wody. - Paskudna! - skrzywił się Stirlitz - artyficjalna taka, chemiczna znaczy się.
- Co prawda, to prawda - przyznał mu rację Kloss - tutaj wszystko robi się masowo. Rzemiosło padło, zostały wielkie manufaktury. Oligopole, duopole, monopole...
- I Trusty! - krzyknął groźnie Stirlitz.
- Ten jeden, którego szczególnie nie lubię - podniósł palec wskazujący w górę Kloss - ma się dzisiaj z pyszna.
- I myśmy to, bracie w słowie, uczynili - Nalał drugą kolejkę Stirlitz.
- Był jeszcze Niemiec z Nadrenii - studził jego słowianofilski zapał Kloss.
- Przewaga naszej krwi - nie dał się zbić z pantałyku Stirlitz.
- Za Słowiańszczyznę zatem! - wzniósł drugi już toast Kloss.
- Za Słowiańszczyznę.
Kiedy już pojedli, popili czajem i umościli sobie wygodne legowiska wkoło ognia, z zaróżowionymi od alkoholu policzkami, z błyszczącymi oczami, zaczęli gadać o geopolityce, Ameryce, wojnie, Europie i całej reszcie.
- Bo mówią, Kloss, że ta cała Ameryka to oaza wolności, że swobodno dyszit' czieławiek.
- Wolność, wolność - machnął ręką Kloss pogardliwie. - Żyję tu już ponad piętnaście lat i powiem ci, że z oczu spadły mi łuski złudzeń. - Jeśli to ma być przeciwwaga dla komunizmu, to powiem ci, że niezbyt raczej udana. Rzecz jasna - zatrzepotał dłońmi, jakby usiłując zapobiec tym gestem wrażeniu, że zrównuje obydwa systemy - nie można obydwu tych światów potępiać w jednakowym stopniu. Mimo wszystko tutaj - wskazał ręką na drewnianą ścianę na której migotały świetlne refleksy - człowiek ma wiele osobistej swobody. Zniewolenie, jeśli występuje, to występuje w sposób subtelny. Rzecz jasna, miarą siły i znaczenia każdego człowieka w tym systemie jest zasobność jego portfela. I gdyby ta właśnie zasobność zależała wyłącznie od wolnej gry sił - można by mówić o wolnym wyborze. A jednak tak nie jest.
Grube ryby zawsze zostaną grubymi rybami i za nic, skoro już utyją, nie będą godziły się na niebezpieczeństwo niekontrolowanego schudnięcia. Przewrotnie można powiedzieć, że amerykański sen pozwala zdobyć całkiem znaczny obszar osobistej wolności, taką większą lub mniejszą część świata do własnego zagospodarowania, dzięki własnej przedsiębiorczości. Pytanie, czy można taki obszar zagospodarować nie poddając się logice tego snu?
- To mimo wszystko dylematy wolnego człowieka - Stirlitz zapatrzył się w ogień. - Możesz zrezygnować z uczestniczenia w systemie, pozostać na pogardzanym marginesie i klepać biedę, względną zresztą. Tam - wskazał ku wschodowi - rozstając się z systemem musisz zdecydować się na rozstanie z życiem. Coś mi się zdaje, że ziemia to nie miejsce na niebo. Ale można domagać się choć tyle, żeby nie była miejscem na piekło.
- A cóż ty - roześmiał się Kloss szczerze - zatwardziały materialista - możesz wiedzieć o jednym bądź drugim?
- O niebie nic - przyznał Stirlitz. - O piekle... - zawahał się i spojrzał czujnie w twarz koledze - sporo.
- Ja mówię o piekle jako o ostatecznym celu człowieka - próbował wyjaśnić nieporozumienie Kloss - o przestrzeni transcendentnej...
- Ja też - cicho przyznał Stirlitz.
- Nieprawdopodobne! - zawołał Kloss ze zdumieniem - czyżbyś przestał być agnostykiem?
- Sam nie wiem - Stirlitz zmarszczył czoło. - Wiem wiele o piekle, bo... tam byłem.
- W piekle?
- Właśnie tam.
- W piekle Dantego?
- Dokładnie tak.
Kloss tarł czoło mocno ale to mocno skonfudowany tym nieoczekiwanym wyznaniem. Wreszcie doszedłszy do wniosku, że dalsze pozostawanie w osłupieniu byłoby nietaktem poprosił: - Opowiedz.
- Dobrze, ale najpierw, jak to w Polszy mówicie, na drugą nogę! Nalał i wypili. Rosjanin mlasnął delektując się brakiem smaku, przegryzł kawałkiem suszonej kiełbasy i zanim przełknął odgryziony kęs zaczął:
Inne tematy w dziale Kultura