Szef wszystkich szefów znowu wygrał. Tym razem o włos, a jak donoszą niechętne media, właściwie tylko dzięki pechowi rywala. To jednak oczywista medialna manipulacja, którą zmuszony jestem brutalnie obnażyć. Bez względu na to, jakie wywoła to reakcje szanownych salonowiczów; oczekuję najgorszego.
Sébastien Loeb został mistrzem świata WRC po raz szósty, jak co roku od 2004. O tytuł walczył do końca - przed rajdem Wielkiej Brytanii miał jeden punkt straty do Mikko Hirvonena. Musiał więc albo wygrać ten rajd, albo wyprzedzić Hirvonena o dwa miejsca w tabeli rajdu. Wybrał to pierwsze.
Nasze portale przedstawiają rzecz tak: wygrał o minutę, bo Hirvonen na jednym z ostatnich OSów miał głupią awarię (otworzyła się przednia maska) i stracił minutę. Loeb jednak kontrolował sytuację - może nie od piątku, ale od soboty na pewno.
Zrazu obaj szli na całość. Loeb wygrał 3 pierwsze OSy, po piątku miał 5.3 sekundy przewagi. W sobotę zwiększył ją do 30 sekund i zmusił Hirvonena do postawienia wszystkiego na jedną kartę. W niedzielę rano Fin wygrał dwa OSy i zmniejszył stratę do 18 sekund, co jednak nie rokowało odrobienia reszty strat na dwóch pozostałych odcinkach specjalnych. Na przedostatnim otworzyła się maska jego Forda, pieczętując triumf kierowcy Citroena.
W tym sezonie nie liczył się nikt poza nimi. Nie inaczej było w tym rajdzie: z 16 OSów Loeb wygrał 9, Hirvonen 7. Miło to łechce moją duszę fana cytrynek, choć nie od dziś świadom jestem, jak kadłubowa jest ostatnio rywalizacja w WRC. Z każdym zresztą rokiem coraz bardziej. To samo dotyka F1. Im mniej sportu w sporcie, tym więcej chamstwa w s24. Koty się dziwią.
Inne tematy w dziale Rozmaitości