Krzysztof T Krzysztof T
58
BLOG

Na marginesie "Mentalności postępowca"

Krzysztof T Krzysztof T Polityka Obserwuj notkę 2

 

Z bólem stwierdzam, iż zgadzając się z ostatnim wpisem Free Your Mind, z niejaką dezaprobatą przyjmuję formę, w jaką ubrał on słuszną, w ogólnych dla mnie zarysach, treść. Oczywiście, wszystko rozbija się o przemieszczanie zakresu znaczeniowego pewnych słów, o ich dezinterpretacje, czy umieszczanie ich w kontekście, w którym, bez odpowiedniego oświetlenia, mogą być odebrane zupełnie inaczej, aniżeli wskazywałaby na to ich docelowa funkcja w dyskursie.

 

Przejdę od razu do konkretów i zajmę się tym, co, zapewne mimowolnie, sproblematyzował FYM:

 

 Kiedyś postępowca rozpoznawało się po jak najwierniejszym odczytywaniu Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina oraz kolejnych wytycznych „zjazdu KPZS” tudzież „PZPR”, dziś natomiast po najwierniejszym odczytywaniu neomarksistów.

 

Pomijając oczywisty stosunek do przeszłości i minionego systemu, skoncentrujmy się na operacji, moim zdaniem błędnej, identyfikacji tego, co dziś uznane jest za „postępowe”, z neomarksizmem. Ów mitologizowany neomarksizm, to pojęcie nieostre i mało precyzyjne, bardziej funkcjonalnym by było – Nowa Lewica. Przyczyną ostrożności, z jaką należałoby się obchodzić ze wspomnianym terminem, jest to, że ruch, który nazywa, jest niejednorodny, a w swym spektrum zawiera tak różne, i czasem sprzeczne wobec siebie nurty, iż powlekanie go hasłem „neomarksizm” jest rażącym uproszczeniem i symplifikacją ze szkodą dla dyskusji. Bo mamy tu i Szkołę Frankfurcką (której przedstawiciele dostarczyli teoretycznego wsparcia Nowej Lewicy, jakkolwiek prawie nikt z tego grona nie pragnął być kojarzony z tą „formacją”, nawet pozostający na obrzeżu Institut fur Sozialforschung, lecz ważny dla rewolty 68’ Marcuse wzbraniał się przed mianowaniem go „ojcem Nowej Lewicy”), i marksizującego Sartre’a, Karla Korscha czy Lukacsa, a więc myślicieli całkowicie czasem przeciwstawnych, lecz zbiegających się w jednym – krytyce wartości konserwatywnych, FYMowi bliskich, oraz nawiązaniu, w ten czy inny sposób, do dziedzictwa Marksa, czemu widocznie zawdzięczają wzmiankowaną generalizację. Lecz poza garstką stycznych punktów, nie ma mowy o wspólnocie poglądów, mimo pewnych podobieństw między częścią tych autorów. Nie można nazywać tego wszystkiego zbiorczo marksizmem z tych samych powodów, dla których Sartre’a nie można nazwać Heideggerystą, czy Althussera strukturalistą. Nawiązanie do jakiegoś filozofa czy szkoły, nie czyni od razu tego kogoś jej przedstawicielem czy kontynuatorem.

 

Skrót myślowy, którego używa FYM, upraszcza perspektywę fundamentalnie – całe zło ubiegłego stulecia dostrzega on w marksizmie, który kojarzy ze wszystkim co lewicowe, co z kolej prowadzi go do przyłączenia następnego ogniwa tego łańcucha, mianowicie wszystkich idei związanych z cultural studies,a więc dekonstrukcjonizmu, multikulturalizmu etc. W moim mniemaniu, błąd polega na utożsamieniu przez FYMa swego głównego wroga – „postępowców”, rzeczników „politycznej poprawności”, multikulturalistów – z marksistami, czy też „neomarksistami”. Bachelard by ujął to w tak, iż rzeczony bloger natknął się na „przeszkodę epistemologiczną” – nowe zjawiska postrzega przez pryzmat starych schematów, które zdezaktualizowały się właśnie pod wpływem nowej sytuacji generującej owe zjawiska. Pomogę mu ją zatem usunąć.

 

Kluczowym jest, by zrozumieć, że logika postmodernizmu, tego zwulgaryzowanego i w swej popularnej formie robiącego furorę na amerykańskich uniwersytetach, odpowiedzialnego za konceptualizację czy teoretyzację ruchów feministycznych czy multikulturalizmu, nakierowała ostrze wszelkich krytycznych dyskursów na przestrzeń kultury, neutralizując kwestie ekonomiczno-społeczne. Umieszczając w centrum swych rozważań kulturę, a za zło całego świata obarczając jej zachodnią odmianę z jej –centryzmami (fallo, logo itd.), starała się unieważnić refleksję nad tym, co marksizmowi immanentne – ekonomią polityczną, teorią formacji społecznych, problematyką ideologii i fetyszyzmu, relacji między bazą i nadbudową, kwestii hegemonii etc. Postmodernizm zdobył panowanie duchowe środkami, o ironio, kulturalnymi w debacie publicznej, jest nieusuwalnym systemem odniesienia, współrzędną, wobec której każdy głos musi się określać. Ustanowił on Denkverbot w sferze wykraczającej poza terytorium, które on sam zdominował, wykluczając jakiekolwiek wysiłki teoretyczne transcendujące ramy dyskursu, które ponowoczesna myśl zdefiniowała. Stała się ona tym samym ideologią globalnego kapitalizmu w jego wersji liberalno-demokratycznej (albo i autorytarnej, bo postmodernizm robi zawrotną karierę na chińskich uniwersytetach), co sytuuje ją po stronie oponentów tych, którzy chcieliby, czy też nawet uważają się za marksistów.

 

Depolityzując sprawy ekonomiczne, postmodernizm stał się apologetyką Trzeciej Drogi, a raczej jedynej drogi. Bo gdzie są te inne? Ani konserwatyzm, ani socjaldemokracja nie były akceptowalnymi alternatywami w obrębie ponowoczesnego dyskursu, więc zostały wyrugowane, ustępując miejsca Jedynej Drodze, firmowanej właśnie przez postmodernizm, który najchętniej okrzyknąłby ją Końcem Historii. A ów, jak pisał Camus, nie jest wartością przykładną i doskonałą; jest arbitralną zasadą terrorystyczną.Kojeve z kolei pisał, że każdy filozof to tyran – autorzy związani z postmodernizmem tyranizują nas, by utrwalić panowanie postpolityki, a więc rozgrywania spraw publicznych w rejestrze moralności, poza lewicą i prawicą, gdzie o etyczności poszczególnych gestów i działań decydują arbitralne postanowienia tych, którzy samozwańczo okrzyknęli się koryfeuszami „postępu”, reprezentantami „rozsądku” przeciw „ślepej wierze” czy irracjonalizmowi swych przeciwników, których niechęć wobec „jedynych i słusznych reform”, piętnują mianem ciemnoty czy zaściankowego myślenia.

 

Carl Schmitt pisał, że „jednym z najważniejszych przejawów ludzkiego prawnego oraz duchowego życia jest to, że ktokolwiek ma prawdziwą władzę, jest w stanie określić treść pojęć i słów”– postmodernizm zostaje zinstrumentalizowany, by pełnić rolę „zmiękczacza” silnych tożsamości, by swoją teorią zdeprecjonować myślenie w kategoriach zbiorowej identyfikacji, by tym samym odmówić sensu jakimkolwiek wielkim politycznym projektom. Budowanie wizji czy programu politycznego ma stracić wartość w obliczu nowych zasad „społeczeństwa ryzyka”; spór ufundowany na tożsamości (klasowej czy narodowej) ma zostać wyeliminowany przez logikę „refleksyjnej nowoczesności”, która podważa celowość jakichkolwiek konfliktów, gdyż wszystko można uzgodnić drogą racjonalnej deliberacji. Postmodernizm, w swej, jak już podkreślałem, popularnej postaci, służy tym koncepcjom, które ponoszą odpowiedzialność za naszą postpolityczną sytuację. Wypełnił też słowo „postęp” własną treścią, kulturalistyczną i (naiwnie) zdepolityzowaną.

 

To nie „neomarksizm” stoi za tym dominującym modelem uprawiania polityki – obraz społeczeństwa, historii w marksizmie jest ukonstytuowany poprzez element „walki klas”, sprzeczności powstającej między rozwojem sił wytwórczych a stosunkami produkcji, czy czymkolwiek tam jeszcze, ale faktem jest, iż zakłada nieredukowalny antagonizm wpisany w kapitalizm. Postmodernizm i idee „refleksyjnej nowoczesności”, nawołujące do myślenia „poza lewicą i prawicą”, są serwilistyczne wobec hegemonicznego modelu neoliberalnej globalizacji, zakładającego polityczną demobilizację i rozprężenie pod dachem Kryształowego Pałacu. Uznanie odmienności i jej płomienna apoteoza to zabieg ponowoczesnego kulturalizmu sprzężonego z postpolityką, które to dwa byty współistnieją na zasadzie konwergencji.

 

Ideologia, która stoi za tymi nieporozumieniami, to wytwór i legitymizacja neoliberalnych kapitalistycznych przemian – ideologia tolerancji, otwartości, wielości stylów życia, hedonistycznego permisywizmu, odrzucająca pretensje wielkiej polityki i rzeczywistego starcia wewnątrz pluralistycznego, lecz adwersaryjnego pola debaty, na rzecz „racjonalnej deliberacji” stanowiącej mistyfikację i usprawiedliwienie dla hegemonicznych praktyk, które mają się jawić jako emanacja merytorycznego, neutralnego „rozsądku”, nie zaś stronniczy, arbitralny polityczny wybór. To właśnie, drogi FYMie, obóz postępu.

Krzysztof T
O mnie Krzysztof T

Rocznik 91, nietzscheański dandys.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka