ks. Artur Stopka ks. Artur Stopka
55
BLOG

Dzień dobroci dla...

ks. Artur Stopka ks. Artur Stopka Polityka Obserwuj notkę 8

Dawno temu, jeszcze jako kleryk, w prywatnym liście do redaktora jednego z tygodników, nazwałem ironicznie Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan "dniem dobroci dla heretyków". Niestety, list z niewidomych mi do dziś przyczyn stracił prywatność, a moje przewrotne określenie stało się w dość szerokich kręgach własnością publiczną, tracąc przy okazji to, co było w nim najważniejsze, czyli przewrotność i ironię. Żeby było jeszcze gorzej ukuty przeze mnie zwrot rychło trafił do obiegu w miejscu, w którym akurat wtedy spędzałem trochę czasu. A miejsce charakteryzowało się tym, że było tam sporo, jak na polskie warunki, reprezentantów innego, niż rzymskokatolickie, wyznania chrześcijańskiego. I ja się z tymi ludźmi z różnych przyczyn dość często stykałem. Spodziewałem się więc pewnego ochłodzenia naszych relacji (choć jak łatwo zauważyć, ostrze mojego frazesu nie w przedstawicieli innych wyznań było wymierzone). Tymczasem zdarzyło się coś innego. Jeden z przedstawicieli innego wyznania zagonił mnie do jakiegoś ciemnego kąta i udzielił dobrej rady: "Chłopie, jak będziesz gadał i pisał to, co myślisz, to żadnym Kościele nie zrobisz kariery". "Ale ja tylko w liście prywatnym..." - broniłem się. "Księdzem chcesz zostać, a nie pamiętasz, co powiedział Pan Jezus? Co mówicie w ciemności, będzie słyszane w świetle dziennym, a co w komorach na ucho szeptaliście, będzie rozgłaszane na dachach".

Dzięki za życzliwość i przepraszam tamtego Dobrego Człowieka, że przez ostatnie dwie dekady jednak nie za bardzo korzystałem z jego dobrej rady (jak to przypadkiem przeczyta, mam nadzieje, że mi wybaczy, iż publicznie opowiadam wydarzenia z jego udziałem, które działy się w półmroku).

Należę do ludzi, którzy nie cierpią wszelkich "dni" i "tygodni" czegokolwiek i kogokolwiek. Nawet Dnia Kobiet nie popieram. Wolę spokojną, nieefektowną działalność codzienną, a nie jednorazowe zrywy, po których wszystko "wraca do normy".

Zdarzyło mi się w życiu prowadzić letnie rekolekcje dla ministrantów w miejscowości mieszanej wyznaniowo. Już pierwszego dnia okazało się, że trzeba kupić spory zapas ziemniaków. Jako człowiek średnio bystry  leniwy poszedłem najpierw do domu stojącego dokładnie naprzeciwko siedziby katolickiego proboszcza. Natknąłem się na jakąś starszą kobietę, której wyłuszczyłem, o co mi chodzi. Nie tylko nie chciała pieniędzy, ale dała mi tych ziemniaków dwa razy więcej, niż chciałem. Ale moja duma z wyjątkowej zaradności szybko została zgaszona. Kilka godzin później musiałem odpierać pretensje miejscowego proboszcza, bo okazało się, że trafiłem do domu przedstawicielki innego wyznania. I niech nikt nie myśli, że w tej miejscowości ludzie dwóch wyznań żyją jak pies z kotem. Wręcz przeciwnie. Ale nawet po kilku latach, gdy tam przejazdem zawitałem, któryś z katolików ze śmiechem mi moje ekumeniczno-ziemniaczane podboje wytknął. A najbardziej się dziwili, że wiedziałem o tym, że mieszkają tam nie tylko katolicy, a nie wpadłem na to, żeby sprawdzić, do kogo idę po te nieszczęsne mączaste bulwy.

Zobacz także: Jak zdefiniować człowieka?

Na niedzielę: Bajka o idealnym księdzu

Dziennikarz, który został księdzem

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Polityka