Gdy mniej więcej rok temu ukazała się marna książka Tadeusza Bartosia "Jan Paweł II. Analiza krytyczna", spore było oburzenie nie na jej słabość i płytkość, ale na fakt, że ośmielił się w Polsce krytykować publicznie Jana Pawła II. Głosy te pozwoliły Tadeuszowi Bartosiowi unikać merytorycznej analizy jego dzieła i kreować się na męczennika oraz awangardę myślenia o Kościele w kategoriach przekraczających zachwyt każdym gestem i słowem jedynego Następcy św. Piotra z polskiej ziemi.
To, co rok temu było nie do pomyślenia, dziś jest już dozwolone. Wolno w Polsce stawiać bardzo ciężkie zarzuty Janowi Pawłowi II, włącznie z oskarżeniem o to, że za jego pontyfikatu "sól - którą był Kościół - straciła smak". Można mu zarzucać, że przez ponad ćwierć wieku stawiał w Kościele "niebezpieczne konstrukcje". Można pisać, że "Jan Paweł II uwodził wiernych i media właśnie owymi didaskaliami – opowieściami o mazurskich szlakach kajakowych i o wędrówkach po Tatrach. To było piękne i wzruszające. Ale niestety niewiele więcej zostało w pamięci wiernych". Wolno już w ogólnopolskiej gazecie wyrąbać bez owijania w bawełnę, że "polski papież „przykrywał” za pomocą innych deklaracji oraz osobistych opowieści swoje przesłanie moralne. Bardzo mocno zaangażował się w ekumenizm i dialog międzyreligijny. Spotkaniom z protestantami i wizytom w świątyniach innych wyznań nie było końca – dzięki czemu europejskie media aż piały z zachwytu. Francuski „Le Monde” w 2001 roku podczas wizyty Jana Pawła II w Damaszku z uznaniem pisał, że papież, aby nie urazić muzułmanów, stara się unikać „znaku krzyża, który mógłby wywołać szok”". Nie ma też przeszkód, aby zgadzać się z diagnozami publikowanymi cztery lata temu w Gazecie Wyborczej: "Hipokryzja? Camillo Brezzi wolał słowa „zakłamanie” i „podwójność”. I twierdził, że doprowadził do tego pontyfikat Jana Pawła II, a jego następca będzie musiał to zmienić".
Wszystko to wolno pod warunkiem, że czyni się to w obronie Benedykta XVI przed światem liberalnym, który "mógł znosić kazania i napomnienia Karola Wojtyły wołającego o szacunek dla wartości, dla życia ludzkiego, o zawierzenie Chrystusowi. Odmówił zaakceptowania Josepha Ratzingera, gdy okazało się, że będzie nie dobrotliwym staruszkiem bezsilnie wzywającym do zachowania zasad, ale pancernym papieżem, który w obronie swoich zasad jest gotów na podjęcie konkretnych działań".
Wątpię, czy Benedykt XVI potrzebuje właśnie takiej obrony, jaką na łamach Rzeczpospolitej w artykule "Koniec epoki kremówkowej" zafundował mu Dominik Zdort, ogłaszając "Już nigdy nie będzie tak jak za czasów Jana Pawła II".
Z pewnością oryginalność Jana Pawła II gwarantuje prawdziwość tej opinii, ale kreowanie Benedykta XVI na wybawiciela Kościoła z nieszczęścia, w które miałby go wepchnąć jego poprzednik wydaje się pomysłem chybionym i szkodzącym aktualnemu Ojcu Świętemu. Papieże nie są przywódcami partyjnymi, którzy po zdobyciu władzy skupiają się na wyszukiwaniu błędów poprzedniej ekipy i robieniu wszystkiego na odwrót niż ona (co dobrze znamy z naszego podwórka politycznego). Nie są rewolucjonistami ani kontrrewolucjonistami. Są kontynuatorami. Zawsze. Nawet jeżeli ten czy ów komentator życia Kościoła sądzi z pozorów i wyciąga pochopne wnioski.
Na sobotę: Znów ktoś w potrzebie
Zobacz też: Nowe odcinki Dnia Anioła
Inne tematy w dziale Polityka