Nie wiem, po co Barackowi Obamie doktorat honoris causa katolickiego uniwersytetu i nie wiem, dlaczego katolicki uniwersytet wpadł na pomysł, aby mu taki tytuł przyznać. Ale też nie wiem dlaczego Barack Obama nie miałby (bez otrzymywania jakichś zaszczytnych tytułów) na katolickim uniwersytecie wystąpić.
Szczerze mówiąc, to w ogóle nie rozumiem sensu nadawania takich tytułów, jak doktorat honoris causa. Mam wrażenie, że ich istotą jest nie tyle dowartościowanie tego, kto tytuł otrzymuje, ile raczej tego, kto przyznaje. W Polsce od dawna obserwuję plagę najrozmaitszych nagród i tytułów przyznawanych osobom z pierwszych stron gazet przez rozmaite środowiska tylko po to, aby mogły się one w blasku znanego nazwiska przez pięć minut pogrzać i poopalać. Ale żeby tak poważne instytucje, jak uniwersytety uciekały się do takich praktyk? Coś mi się nie chce to w głowie pomieścić. Być może głęboki sens doktoratów honoris causa zrozumiem dopiero wtedy, jak sam taki tytuł otrzymam ;-))
Właśnie dowiedziałem się z Rzeczpospolitej, że zaproszenie Baracka Obamy przez czołową uczelnię katolicką w USA, czyli Notre Dame w stanie Indiana, wywołało burzliwą dyskusję wśród amerykańskich katolików. "Czy wypada honorować polityków popierających legalność aborcji?" - czytam.
Wiadomo, że katolickim instytucjom nie wypada. Barackowi Obamie w ogóle taki tytuł jest zbędny, bo jeśli się nie mylę, ma osobiście ciężką pracą uzyskany doktorat z prawa. A jakichś szczególnych zasług dla Kościoła katolickiego dotychczas nie ma.
Nie rozumiem natomiast, dlaczego - jak wynika z doniesień Rzeczpospolitej - sama obecność Obamy z jednorazowym wystąpieniem na katolickim uniwersytecie budzi sprzeciw? Nawet jeżeli wbrew intencjom szefa uczelni ojca Johna Jenkinsa nie zamierza podjąć dialogu, tylko "promować własne przekonania"? Czy nie lepiej poznać je w bezpośrednim wystąpieniu niż z dziennikarskich interpretacji?
Z niepokojem i bólem obserwuję upowszechnianie się dzisiaj wśród katolików na całym globie takiej postawy, jaką zaprezentowali przeciwnicy wystąpienia Obamy na katolickim uniwersytecie. Rozpowszechnia się tendencja do zamykania się we własnym gronie, siedzenia wyłącznie we własnym sosie, trzaskania drzwiami przed nosem wszystkim, którzy nie podzielają naszej wiary, uszczelniania lufcików, żeby jakiś głos z zewnątrz nie przedostał się do "naszego" środka. A potem obrażamy się, gdy jakiś publicysta naskrobie, że jesteśmy na prostej drodze do przekształcenia się w sektę.
Daję głowę, że wiem z czego wynika taka postawa katolików. Ze słabego poczucia własnej tożsamości. Ze słabej wiary po prostu. Milion razy mniejszej od ziarenka gorczycy. Jak słaba musi być wiara i tożsamość przeciwników wystąpienia prezydenta USA na katolickiej uczelni, jeżeli jedno jego przemówienie odbierają jako straszne zagrożenie? Dlaczego nie chcą dać świadectwa swej wiary przy tak wyjątkowej okazji, gdy kamery całego świata będą skierowane na nich?
Pamiętam, jakim oburzeniem pałali katolicy na wszystkich kontynentach, gdy rzymski uniwersytet La Sapienza wykombinował, że lepiej, aby nie wygłaszał na nim wykładu Benedykt XVI. I słusznie. Tak samo słusznie, jak niedawno w Polsce niektóre środowiska oburzały się, że pewna uczelnia nie dopuściła do wykładu kontrowersyjnego księdza.
Skoro oburzamy się, gdy niekatolickie uczelnie (wiem, wiem, La Sapienza założył papież Benedykt VIII - ale niestety to katolicy dopuścili do utraty katolickości tej uczelni), nie chcą dopuszczać do głosu katolików, to nie róbmy tego samego w drugą stronę. Bo wyjdzie, że najlepiej katolicką logikę wyłapał sienkiewiczowski Kali.
Na niedzielę: Ale jeszcze nie teraz!
Inne tematy w dziale Polityka