Kultura Liberalna Kultura Liberalna
304
BLOG

MIŁOSZ - Pogodzić rozum z wyobraźnią

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Kultura Obserwuj notkę 0

 

 

Z Barbarą Toruńczyk o Czesławie Miłoszu rozmawiają Karolina Wigura i Jarosław Kuisz.

 

Karolina Wigura: Czy dzięki trwającemu Rokowi Miłosza mamy szansę na jego codzienną obecność? Mam na myśli choćby uwzględnianie tego, co pisał, w publicznych dyskusjach, jakie prowadzimy o Polsce. Wydaje się, że Miłosz przepracował krytykę polskości, narodowej afilozoficzności, stosunku do historii i polityki na długo, zanim my dotarliśmy do tych wątków…

Barbara Toruńczyk: Tak, to są jego olbrzymie zasługi, świadczące o jego oryginalności. Wynik wielkiej, na ogół samotnej pracy i całkowitej niezależności od tradycyjnej polskiej myśli politycznej czy społecznej. Również w poezji poszedł całkowicie pod prąd polskiej tradycji. Chciał ją zakorzenić w filozofii, metafizyce, języku wyzwolonym z rygorów metrum i rymu, a przy tym wysokim, szlachetnym, oszczędnym i wyrazistym: językiem jego „formy bardziejpojemnej” stał się werset biblijny. Ale czy te przemyślenia mogą nam towarzyszyć codziennie, tzn. czy będziemy się na nie powoływać, do nich sięgać, cytować w naszym życiu politycznym, w telewizji? Czy usłyszymy je w ustach polityków, działaczy społecznych? Nie jest łatwo odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Po pierwsze, ze względu na skomplikowanie Miłosza. Po drugie, ze względu na skomplikowanie podmiotu, bo dotykamy tu tego, co rozumiemy przez „my”. To bardzo płynne i nieuchwytne. Myślę o Miłoszu i żyję nim od wielu lat. Mam jednak zawsze poczucie, że on nie mówił do wszystkich. I że nawet nie starał się tego robić. Poeci, ci najwięksi, tego typu, co on, choćby na przykład Josif Brodski, powtarzali, że piszą dla pojedynczego czytelnika. Był to wręcz teoremat bezpośredniego kontaktu czytelnik–autor, omijający wszelkie postaci „my”. Oczywiście — i tego już Miłosz nie mówił — każdy czytelnik ma takiego autora, na jakiego go stać, na ile jest w stanie ulegać sile słowa literackiego. W każdym razie, gdy dziś mówimy: „my”; czy „my” wrócimy czy nie wrócimy do Miłosza, ta perspektywa zupełnie umyka. Po drugie: to „my” zmienia się w czasie. Miłosz, nawet jeśli żalił się na niezrozumienie i samotność, co oznaczało, że w jego mniemaniu trafiał tylko do nielicznych współczesnych, mawiał też, że czas dokonań artystycznych biegnie inaczej niż czas życia ich twórcy. Tu chodzi o trwałość dzieła. Bo Miłosz swoje dzieło kierował do nas, współczesnych, ale również i do tych, którzy będą go czytać za jakieś dwieście lat. I dlatego nie należy szukać w nim odniesień aktualnych w sensie dosłownym, jednoznacznym, chociaż niewątpliwie padły z ust Miłosza stwierdzenia prorocze i trafne, pozwalające zdać sobie sprawę, w jakiej sytuacji żyjemy i zawierające jej opis i diagnozę. Stwierdzenie „Jest spadkobiercą ONR-u Partia” brzmiało w „Traktacie poetyckim” w roku 1957 jak diagnoza. Historyk dzisiaj je kwestionuje. Ale gdyby tego nie rozumieć genetycznie — że jakoby partia komunistyczna wywodziła się w Polsce z przekształconych organizacyjnie radykalnych środowisk nacjonalistycznych — ale tak jak zapewne rozumiał je Miłosz, rozpamiętując mechanizm uwiedzenia umysłu przez ideologię lub losy niektórych swoich kolegów z młodości, początkowo nacjonalistów, potem lewicowych radykałów, w końcu komunistów i wreszcie aparatczyków — może się takie stwierdzenie znowu okazać prorocze, jak np. wydało się moim rówieśnikom w roku 1967 czy 1968, kiedy rządzący komuniści otwarcie sięgali do programu ONR-u — tzw. Polski Piastowskiej, czystej etnicznie, rządzonej przez monopartię, usuwającej poza swoje granice „obcych” — Żydów, Cyganów, Niemców. Przymusowo asymilującej do polskości Ślązaków, Kaszubów, Łemków, Ukraińców, Białorusinów. Jako proroctwo i aktualną przestrogę można również czytać pewne fragmenty „Traktatu moralnego”, zwłaszcza te, gdzie Miłosz szuka recepty należytej postawy życiowej, czyli stara się odpowiedzieć na pytanie „jak żyć?”, nie siejąc zła. Odrzuca tu wszelką ortodoksję ideologiczną, ale także i polityczną, gdyż, jak mówi, retorty społeczne są bardziej złożone niż wydaje się to politykom, którzy z tego powodu „grę swą przegrali”. Czyli już wtedy, w 1947 roku, nie dawał im kredytu zaufania, chociaż sam twierdził po latach, że mówił o politykach polskich przedwojennych i czasu okupacji. A jednak pisał: „Jak widzisz nie mam ja recepty, / Do żadnej nie należę sekty, A ocalenie tylko w tobie. / Jest to po prostu może zdrowie / Umysłu, serca równowaga, / Bo czasem prosty lek pomaga”. Inaczej niż w końcu lat 40. i na nowo aktualnie brzmi dzisiaj stwierdzenie, skąd bierze się zło naszej epoki: „Nie czas na kpinki, bo się pleni / Szczególny rodzaj schizofrenii. […] Poczucie, że te moje czyny / Spełniam nie ja, ale ktoś inny”. Znamienna jest historia rozumienia słynnego cytatu z tegoż „Traktatu moralnego”: „Nie jesteś jednak tak bezwolny, / A choćbyś był jak kamień polny, / Lawina bieg od tego zmienia, / Po jakich toczy się kamieniach”. Miłosz w 1998 roku stwierdził, że zawarł w tym passusie swoją ówczesną, fatalistyczną, czyli na poły witkacowską, na poły marksistowską wizję historii jako „lawiny”, czegoś nieuniknionego, nadrzędnej determinanty losu, której nie sposób się przeciwstawić. I wyjaśnia, że stwierdzenie: „Lawina bieg od tego zmienia, / Po jakich toczy się kamieniach” to było, w jego mniemaniu, credo kolaboranta, który wstępował do partii komunistycznej, mówiąc, że chce ją zmienić od wewnątrz. Tymczasem dla młodych zbuntowanych marksistów roku 1968 było to również credo, cytowane przez nas z pełnym przekonaniem, że historii można się przeciwstawić. I że dlatego należy pójść z otwartą przyłbicą przeciwko partii, bo w ten sposób, my, kamienie po których toczy się lawina, wpłyniemy na jej impet, inaczej ją ukierunkujemy, może zatrzymamy i nadamy historii ludzkie oblicze. Takie nieporozumienia z Miłoszem zdarzają się często. O czym to świadczy? Prawdopodobnie właśnie o tym, co chcę tu postawić jako tezę, iż jego wizja poetycka była znacznie bardziej pojemna od jego wizji czysto intelektualnej, z którą mamy do czynienia w jego eseistyce, a nawet wtedy, kiedy sam interpretuje swoją poezję. Tu konieczne jest zastrzeżenie: wydaje mi się, że w swoich wielkich wizjach poetyckich Miłosz potrafił przekonująco narzucić obraz płynności rzeczy tego świata, ich wzajemnej współzależności, rozmaitości ich wymiarów narzucającej konieczność hierarchii miar, to znaczy konieczność wartościowania, distinguo [rozróżniania] — jak mówił. W eseistyce stawał się natomiast jak gdyby niewolnikiem swojej niepospolitej inteligencji. Chodzi mi o to, że miał umysłowość filozoficzną z okresu, kiedy w filozofii najważniejsza była systemowa, całościowa i spójna wizja rzeczy. Chciał jak gdyby każde rozumowanie o dzisiejszym świecie doprowadzić „do końca” i sprawdzić je niejako na sobie, odnosząc je do własnego osobistego doświadczenia. To, co było być może najistotniejsze i przewija się we wszystkich książkach eseistycznych, to diagnoza naszych czasów postawiona przez Miłosza. Wcześnie stwierdził, że żyje w czasie przesilenia epok, chodziło mu o przejście od społeczeństwa agrarnego, stagnacyjnego czy patriarchalnego, na poły tkwiącego jeszcze w starych pogańskich wierzeniach i w tradycyjnym katolicyzmie, do cywilizacji nowoczesnej, gdzie pojawiają się masy, a umysł odwołuje się do wyspecjalizowanej nauki, liczb, statystyk i nazbyt racjonalnej umysłowości operującej wąskimi kategoriami i o zawężonej perspektywie widzenia świata. Miał na myśli okres co najmniej dwóch wieków triumfującego światopoglądu naukowego w starym rozumieniu tego słowa, to znaczy światopoglądu opartego o zdobycze nauk ścisłych i eksperymentalnych oraz techniki, wypierającego klasyczne podejście do świata uformowane przez humanistów. Epokę tę, czyli naszą, cechowało według niego nadwątlenie wiary, zanikanie poczucia sacrum, odwiecznych zasad etycznych naszego kręgu cywilizacyjnego opierających się na rozróżnieniu prawdy i kłamstwa, zła i dobra. Człowiek przestał stanowić centrum świata, podważono wartości absolutne, zapanował relatywizm. Proces ten znajdował swoje bezpośrednie odbicie w brutalizacji stosunków społecznych, atmosfery życia, więzi uczuciowych. Powodował jałowienie życia duchowego. A życie duchowe było dla Miłosza najważniejsze i jeszcze w roku 1979 pisał ze Stanów Zjednoczonych do Konstantego A. Jeleńskiego, że popiera oczywiście ruchy dysydenckie w naszej części Europy, w Polsce, „ale gdyby przyszło do »otworzenia granic« wszystkiemu, co idzie z Zachodu, powiedziałbym stanowczo »nie«. [...] Gdybym mieszkał w Warszawie, znając, jak znam teraz Amerykę, nie jestem pewien, co by zwyciężyło — czy mój wstręt do przemocy, do bicia i kopania ludzi, czy chęć uchronienia ludzi od duchowej śmierci na raty [...] w ponętnym opakowaniu”.

Muszę jednak przyznać, że taki pedagogiczny, „wspólnotowy” sposób czytania Miłosza mniej mnie nęci. On potrafił wyrazić swoje przemyślenia na tematy społeczne i polityczne w poezji w sposób przejmujący, trafny, skrótowy, z wielką siłą, ale przełożenie tych przeświadczeń na język używany dzisiaj w życiu publicznym momentalnie je pospolituje, uskrajnia, zniekształca. Nawet jemu sprawiało to trudność. Całe życie usiłował ująć swoje wielkie wizje poetyckie w języku dyskursu intelektualnego, w esejach, ale nie zawsze, można powiedzieć, okazywał sobie należyte zrozumienie. Jest to o tyle istotne, że w odniesieniu do spraw publicznych reprezentował wizję Polski i polskości zagrożoną i zanikającą: koncepcję federacyjną, której podstawą była zasada współżycia wielu narodowości i religii na wspólnym terytorium, we wspólnym państwie, w oparciu o respekt dla kulturowej odmienności, tolerancję światopoglądową, równoprawne traktowanie wszystkich obywateli. Przeciwstawiał się nacjonalistycznemu rozumieniu polskości według kryterium etnicznej i religijnej jedni, czyli że „prawdziwym Polakiem” jest tylko Polak „czystej krwi”, przy tym bezwarunkowo katolik. Dzisiaj mamy do czynienia z postępującym procesem globalizacji niwelującym różnice, które dla Miłosza przydawały barwy patriotyzmowi i przywiązaniu do stron rodzinnych. Politycznie ten proces globalizacji wyraża się zaś albo w zobojętnieniu na tradycje narodowe, albo we wzmożonej tendencji do identyfikowania racji stanu z interesem narodowości dominującej w danym kraju.

Jarosław Kuisz: Wróćmy jeszcze do skomplikowania Miłosza, o którym pani wspomniała. Mimo tej jego cechy, istnieje jednak coś takiego jak kanon, prawda? Ustala się pewien kanon, a później wyciąga się z niego esencję, na przykład na potrzeby edukacji.

BT: Tak, ale sam Miłosz jest do tego stopnia złożony, że w zakresie jego twórczości trudno ten kanon wyznaczyć. On sam zdawał sobie sprawę ze swojego skomplikowania, wielowarstwowości. Zastanawiał się nad tym, czy te różne wizje, które utrwalił w poezji, są ze sobą sprzeczne, czy nie. Przy czym wiedział też, że jego siłą, umiejętnością, jest czerpanie ze sprzeczności. Prawdopodobnie dążył w poezji i w eseistyce do ujęcia całościowego, uchwycenia wszelkich wymiarów rzeczywistości ludzkiej w momencie równowagi, przy pełni wizji objawiającej je, zupełnej jasności widzenia, ale był również świadomy, jak potężne siły i ciśnienia, jak potężne głody nim miotają, zakłócając ten moment jasnego widzenia. Z nich wszystkich najważniejszy był głód poznania. Chciał jakby pochłonąć świat, przetrawić go i opisać, nazwać. Ten pojedynczy, jedyny świat. Te istnienia, te drzewa, które widział, te liście, tę rzekę, która tu właśnie przepływała, miała swoje zakole, i gdzieś dalej płynęła, nikła. Miało to się odbyć na drodze poetyckiej. Ale chciał tego dokonać, nie tłumiąc żadnego z wielkich temperamentów, które były mu dane. Potrafił wykorzystywać twórczo nawet swój gniew na świat, wywoływany przejawami zła czy nędzy. Czerpał z siły oburzenia moralnego, a miał, jak mówił, sumienie skrupulatne. Co to znaczy? To znaczy, że zastanawiał się nad wszystkim, co mu się przydarzyło, co w sobie lub świecie zaobserwował. Nieustannie stawiał pytanie o sens — pytanie dla niego naczelne. Zdając sobie sprawę ze swojego skomplikowania, i z tego, co było dla niego niejako pierwsze, jak współczucie, litość dla ludzi, rozpacz wywołana złem i nieprawością, które obserwował, niekiedy dosłownie zdjęty grozą istnienia, jakby powiedział za Witkacym — nakreślił sobie szalenie ambitny plan twórczy. Nie sposób zresztą powiedzieć, jak bardzo świadomie. W każdym razie takie sformułowania są obecne w wierszach wczesnych zawartych w tomie „Trzy zimy”. Już wtedy w wierszu „Świty” wyznacza swojej poezji temat nadrzędny: „Dwa razy żyć chciałbym na smutnej planecie [...] / patrzeć na wszelkie zło, na rozpad ciał, / i prawa zbadać, którym był podległy / czas, co nad nami jak wiatr ze świstem wiał”. Ma 23 lata i już wie, że chce badać prawa czasu, jego niszczącej siły. Wtedy nie ma to jeszcze nic wspólnego z koncepcją czasu historycznego. A po wojnie, po tylu przejściach, których był świadkiem, podczas pobytu w Waszyngtonie, jako dyplomata, wysłannik rządu warszawskiego, żyje w komforcie i spokoju i składa deklarację: „W służbie poezji polskiej żyć postanowiłem”. To cytat z wiersza „Poeta”, w Polsce ocenzurowanego, który w całości ukazał się dopiero na łamach „Kultury”, po zerwaniu Miłosza z rządem warszawskim. Był poetą obdarzonym niezwykle nasiloną świadomością własnego życia i własnej wizji artystycznej, jedno jak gdyby żywiło drugie; dlatego plan twórczy dyktował najważniejsze jego rozstrzygnięcia życiowe. W tym sensie był, jak mówił Aleksander Wat, cytując Hölderlina, poetą „w sposób decydujący o losie”. W gruncie rzeczy należałoby się zgodzić z Gombrowiczem, który stwierdził: „Cała jego literatura jest związana z jego osobistą sytuacją literata, czyli z osobistą jego historią, tudzież z historią jego czasów”. Z tym, że Gombrowicz pomija tu całkowicie teologiczny i metafizyczny użytek, jaki Miłosz uczynił ze swoich doświadczeń.

KW: I udało mu się zrealizować ten plan?

BT: Dla nas był jako poeta niewątpliwie człowiekiem spełnionym. A dla siebie? Postawił sobie zadanie, o którym wiedział, że jest niewykonalne: opisać „nieobjętą ziemię”. Realizował je metodycznie i konsekwentnie. Może towarzyszyła temu wiara, że jest wybrany — powołany do tego zadania; to sugerowałby wiersz „Elegia” z roku 1935. Już wtedy nie chodziło o „zwyczajną” poezję: „Miłość, jadło, napoje towarzyszą w drogach, / ale nie ku nim bystre zwróciły się oczy. / Ciężkie senne powieki światłość pali sroga / i czas ostrzega cicho, nim ciało przekroczy”. Były lata, gdy starał się strawić jakieś zagadnienie na ogół natury etycznej lub filozoficznej w swojej poezji. Natknął się na olbrzymi problem „ogólne–szczególne”, średniowieczny spór o uniwersalia i chciał znaleźć rozwiązanie dla siebie. Wolno uznać, że ten zamiar poetycki wyjawił w poemacie „Po zieminaszej” z roku 1962. Odkrywa tam przed nami wyznaczone sobie zadanie: „Przedstawić czym jest dla mnie świat”… W wierszu wcześniejszym, „Nie więcej”, przymierzał się już do tego zadania, jakby siłując się ze sobą i powątpiewając, że zdoła je zrealizować: „Gdybym ja mógł weneckie kurtyzany / Opisać, jak w podwórzu witką drażnią pawia [...] I gdybym równocześnie mógł ich biedne kości / Na cmentarzu, gdzie bramę liże tłuste morze, / Zamknąć w słowie mocniejszym niż ostatni grzebień / Który w próchnie pod płytą, sam, czeka na światło”… Ta świadomość, że nie tyle poezja go interesuje, ile ocalenie od zapomnienia w „dykcji nowej”, własnej, trwałej i nośnej błysku życia tych, a nie innych, konkretnych istnień, w konkretnych realiach ich egzystencji zarysowała się wcześnie i wyraziście. Również problem niszczącego czasu, przemijania, nietrwałości życia ludzkiego, ujmowany zarówno jako problem z zakresu historiozofii, jak i z potrzeby zaświadczenia o czyimś życiu i jego sensowności. Problem czasu, nietrwałości zdarzeń — jak mówiłam, pojawia się już w „Trzech zimach” czy przepięknym wierszu „Spotkanie” z roku 1937: „Miłości moja, gdzież są, dokąd idą / Błysk ręki, linia biegu, szelest grud — Nie z żalu pytam, ale z zamyślenia”. W poemacie „Po ziemi naszej” Miłosz precyzuje, że gdyby miał opisać świat, uczyniłby to per analogiam, to znaczy: „Gdybym miał przedstawić czym jest dla mnie świat / wziąłbym chomika albo jeża albo kreta, / posadziłbym go na fotelu wieczorem w teatrze / i przytykając ucho do mokrego pyszczka / słuchałbym co mówi o świetle reflektorów [...]”. Ta postać pozbawionego świadomości zwierzątka, strażnika-kreta w okupacyjnym wierszu „Biedny chrześcijanin patrzy na getto” czy przydrożnego pieska, pilnie wpatrującego się w to, co go otacza, próbującego wynieść z tych obrazów jakiś zarys teodycei, sensownego przesłania, będzie powracać w jego twórczości. Był przy tym uważnym obserwatorem przyrody i to go również doprowadzało do pewnych wniosków, np. uznał, rozróżniając gatunki ptaków po ich zawsze powtarzających się ruchach, upierzeniu czy jego zabarwieniu, że teoria ewolucji Darwina przegrywa w konfrontacji ze starożytnym pojęciem entelechii. Zaś przewrót Newtonowski w nauce zapoczątkował, jego zdaniem, dzieje wydziedziczenia człowieka z ludzkiego świata, uszczuplając jego dotychczasowe królestwo rządzone planem Opatrzności o wciąż rozrastającą się domenę obiektywnych, zimnych praw naukowych. Świat uległ rozdwojeniu na obszar „zupełnie obojętny na nasze [ludzkie] wartości” i świat wewnętrzny człowieka. W konsekwencji tego procesu człowiek współczesny „nie śmie sprzeciwić się zasadom fizyki, biologii, psychologii, socjologii”; dochodzi do obumarcia pojęć religijnych i religijnej wrażliwości oraz do degradacji człowieka, sprowadzonego do roli przypadkowego istnienia w kosmicznej nieskończonej przestrzeni. Broniąc się przed tym, Miłosz szukał metody opisu swojego doznawania świata na własną rękę, chciał np. swoją „wolę rzeczywistości” realizować w poezji odwołując się do doznań zmysłowych i najprostszego opisu realiów w granicach tych doznań, ale poszerzając go o intuicje zawarte w koncepcjach Swedenborga czy Blake’a, czyli, jak twierdzi Paweł Kłoczowski, pogodzić rozum z wyobraźnią. I oczywiście z wiarą, przywracając pojęcia dobra i zła, Piekła i Edenu, prawdy i kłamstwa oraz ich hierarchiczny układ, a człowiekowi przyznając należne miejsce w tym ludzkim ładzie. Miłosz twierdził, że nigdy nie odnalazł w tych poszukiwaniach zaspokojenia, nie połączył w jedną, jak tego pragnął, tych swoich wszystkich sieci poznawczych — nie znalazł poszukiwanego całe życie „mostu ze złotogłowiu”, łączącego wszelkie absorbujące jego uwagę postaci rzeczywistości. Ale na pewno osiągnął to: zrozumiał, że jedyne, o czym mu wolno myśleć poetycko, i poetycko przedstawiać, to jest jego własne, najgłębiej osobiste, doświadczenie. I że nie powinien, jako poeta, wychodzić poza obręb własnych doznań, to znaczy, nie powinien ich uogólniać. Że ma je przedstawiać zahaczone o zaobserwowany konkret, atmosferę czasu, wtopione w barwę chwili przeżytej. Że poeta nie wywiedzie swojego poznania ani z teorii, ani też sięgając po metody podsuwane przez zmieniające się mody intelektualne — tego nienawidził. Odrzucał też poezję, która posługuje się jakimkolwiek automatyzmem — stosowanym świadomie, nieświadomie czy tak, jak stosuje się w rzemiośle poetyckim metrum. Dlatego obawiał się wpływu poezji rosyjskiej czy skamandrytów — tego, że rym może rządzić myśleniem. Chciał, jak pisał, „nie poezji, ale dykcji nowej”. Po to, żeby zawrzeć świat, prawdziwy i cały, w języku do tego dostosowanym i stworzonym w tym celu, na wzór materii mocnej, pojemnej i zwartej, tak ażeby mogła pomieścić i świat, jak i te nurtujące go zagadnienia. Gdyż oczywiście każde z tych pojęć, jak prawda, świat, rzeczywistość starał się dookreślić w języku swojej poezji, o którym pisał: „Zamieszkać w zdaniu, które byłoby jak wykute z metalu. Skąd takie pragnienie? Nie żeby kogoś zachwycić. Nie żeby utrwalić imię w pamięci potomnych. Nienazwana potrzeba ładu, rytmu, formy, które to trzy słowa obracamy przeciwko chaosowi i nicości”.

 

 

* Dalsza część wywiadu na stronie "Kultury Liberalnej".

** Tekst ukazał się w nr 134 (31/2011) "Kultury Liberalnej" z 2 sierpnia 2011 r.

 

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura