Science fiction czytam właściwie od zawsze. Pierwszą książką z tego gatunku, z którą miałam do czynienia, był chyba „Obłok Magellana” Lema – pamiętam z niej tylko, że na Ziemi umiano sterować pogodą, na Grenlandii panował klimat subtropikalny, a bohaterowie przypominali postacie z socrealistycznych plakatów. Z Lema najbardziej lubiłam jednak opowieści pilota Pirxa i mało znaną książeczkę „Powrót z gwiazd” – to właśnie dzięki nim odkryłam, że sztafaż lotów międzygwiezdnych i nowych wynalazków jest dla tego autora tylko tłem do analizowania osobliwości człowieka jako gatunku.
Potem przyszedł Asimov z jego „Opowieściami robotów”. Niedawno znów do nich zajrzałam i zdumiało mnie nasilenie dydaktyzmu obecne w tych opowiadaniach – w gruncie rzeczy każde z nich poświęcone jest wykazywaniu jak ułomne, nielogiczne i pokrętne jest ludzkie myślenie. Choć to o Lemie mówiło się żartobliwie, że tak naprawdę był robotem, z tych dwu autorów to Asimov całkowicie się z nimi utożsamia, podczas gdy ludzie są przezeń opisywani jako gatunek obdarzony wybujałym ego i neurotycznym lękiem przed własnymi wytworami, które mogłyby zagrozić jego prymatowi.
W tym subiektywnym przeglądzie nie powinno zabraknąć braci Strugackich. Ich powieści były jednym wielkim oskarżeniem komunizmu, lecz tym, co mnie w nich fascynowało, było leżące u ich podstaw głębokie przekonanie, że nie da się ludzi uszczęśliwić na siłę, że wszelkie próby usunięcia jednego zła muszą zaowocować innym i że z tego chociażby powodu lepiej nie manipulować przy tak złożonej całości, jaką jest system społeczny. Fascynowało na zasadzie przeciwieństwa, gdyż wolałam jednak Asimova cykl o Fundacji czy jego „Koniec wieczności”, które dopuszczały możliwość sterowania przebiegiem procesów społecznych i to na zasadzie wykorzystywania pozornie nieznaczących bodźców.
Potem nastała epokafantasy i to już mniej mnie pociągało. Jestem w stanie docenić maestrię Tolkiena czy Le Guin, ale to nie mójgenre. Choć opowieści Terry’ego Pratchetta o świecie Dysku (fantastyka to czy fantasy?) pochłaniałam bez umiarkowania. Może dlatego, że magia jest u niego tylko niewiele znaczącym dodatkiem do głęboko ludzkich pasji, przywar i motywacji, a jego wiedźmy, magowie i oczywiście Śmierć są pełnokrwistymi (choć dziwnie to brzmi w wypadku szkieletu) postaciami.
Być może nie jestem typowym czytelnikiem fantastyki, gdyż jak widać z powyższego wyliczenia, pociągają mnie w niej nie tyle statki kosmiczne, blastery, gwiezdne wojny i spotkania z przedstawicielami obcych ras, ile wątki dotyczące ludzkiej natury. Chodzi mi jednak o podkreślenie, że te wątki są w niej obecne, że fantastyka – niezależnie od technologicznego sztafażu – jest także, a może nawet przede wszystkim, jednym ze sposobów refleksji nad człowiekiem i nad możliwościami jego rozwoju.
Tym, co charakteryzowało tę refleksję przez cały wiek XX, było ukryte przekonanie o niezmienności podstawowej natury człowieka. Niezależnie od tego, jak ewoluowało jego środowisko zewnętrzne, niezależnie od tego, czy zapełniało się robotami czy smokami, w większości powieści, które czytałam, podstawową płaszczyzną intrygi było zderzenie między owymi zmianami a pewnymi, niedającymi się zmodyfikować, cechami ludzi – ich umiłowaniem wolności lub odwrotnie, ich skłonnością do pielęgnowania pewnych uprzedzeń czy konformizmów. Czytelnik mógł być zaskakiwany samą istotą owych zderzeń, lecz pozostawał na bezpiecznym gruncie swej podzielanej z autorem wiedzy o człowieku. Mógł zawsze powtórzyć za Terrym Pratchettem, że „nic tak naprawdę się nie zmienia, nawet jeśli nie zostaje takie samo”.
Coś jednak się zmienia, nawet jeżeli pozostaje takie samo. Zmienia się sama fantastyka, co mogłam wyraziście odczuć, gdy po kilkunastu latach braku kontaktu z nią, zachęcona przez doktoranta sięgnęłam po jedną z nowszych pozycji. Był to „Distress” Grega Egana (wydanie polskie: „Stan wyczerpania”). Czytałam zafascynowana nie tyle samą fabułą, ile wizją świata społecznego nakreśloną przez tego autora. Odnajdywałam w niej jak najbardziej realistyczną konkretyzację następstw wszystkich tych zjawisk, którymi zajmowałam się jako socjolog zainteresowany zmianą społeczną: multiplikacja płci, hybrydy technoludzkie, kult ignorancji, rola ruchów masowych, a także przewijające się przez to wszystko pytanie o naturę człowieczeństwa. Pytanie, a nie założenie!
Ten stan fascynacji został jeszcze bardziej podkręcony przez ostatnio opublikowany zbiór opowiadań Jacka Dukaja „Linia oporu”. To już nie było olśnienie, że „tak to może wyglądać”, lecz raczej że „tak to można odczuwać”. Że świat, który przecież już istnieje – z natrętną wszechobecnością reklamy, z rosnącą pozycją specjalistów od marketingu, z grami komputerowymi, „przyjaciółmi” z portali społecznościowych – może doprowadzić do takich zmian w tym, co zwykliśmy określać jako „naturę” człowieka.
Ta natura na naszych oczach przyjmuje nową formę i to nie nauka, lecz tego typu fantastyka może pomóc nam w zrozumieniu kierunków jej ewolucji.
* Mirosława Marody, profesor socjologii.
**Tekst ukazał się w numerze 135 (32/2011) "Kultury Liberalnej" z 9 sierpnia 2011 r.
Inne tematy w dziale Kultura