Siedemnaście lat temu w Szczecinie zakładaliśmy czasopismo „Pogranicza”. Tytuł wybraliśmy pod wpływem przekonania o wartości specyficznego położenia i zachodzących na naszych oczach zmian – zamknięta, zabezpieczona zasiekami granica, celnicy przeszukujący bagażniki samochodów osobowych, NRD po drugiej stronie PGR-owskiego pola zamieniały się w sąsiedztwo demokratycznych państw. Poniemieckie ślady w mieście miały zostać nareszcie opisane. Niepewność jutra, obecna w rozmowach mieszkańców, rozwiana i zamieniona w optymistyczną narrację. Słowa „dialog”, „współpraca transgraniczna”, „wymiana” wchodziły do slangu urzędników i ludzi kultury. Jako społeczność odkrywaliśmy – czy nawet ustanawialiśmy – wartość regionu polsko-niemieckiego w sensie geograficznym i historycznym. Czy kulturowym? To się miało okazać i trzeba od razu powiedzieć, że nadal nie jest rozstrzygnięte.
Tytuł był jednak także wyrazem ówczesnych fascynacji i mód. „Pogranicza” pojęciowo oznaczały „kresy”, ale w pewnym sensie pojemniejsze. O ile „kresy” tkwiły w języku nostalgii, „pogranicza” czerpały z paradoksów postmodernizmu. Chodziło o bycie pomiędzy, wartościowane zdecydowanie pozytywnie. O prowokacyjne bycie pomiędzy, w tamtej chwili cenniejsze od tkwienia w nieruchomym centrum, w centrali.
Dość szybko okazało się, że centrala jest wszędzie, a centralizm można przenieść na poziom gmin i powiatów. Pograniczność ma dwa aspekty, powiązane ze sobą, choć każdy wymaga osobnej i obszernej analizy. Pierwszą kwestią jest zawarty w tym pojęciu kapitał symboliczny, drugą są jego polityczne konsekwencje. Wydaje się, że potrzebne jest jasne rozdzielenie tych aspektów, tak by jeden nie determinował bez reszty drugiego.
Dowartościowanie pograniczności i decentralizacji w pierwszej fazie wywołuje poczucie wyjątkowości, dumy z bycia w miejscu szczególnym. Kiedy jednak zaczyna być interpretowane jako przesłanka do zwolnienia państwa ze zobowiązań, pogłębia stan osamotnienia czy nawet odrzucenia peryferii, bo od tego momentu zmieniają się znaki i pojęcia. Za poczucie wartości i wyjątkowości pogranicznej, przychodzi płacić odcięciem od mainstreamu i ponownym zmarginalizowaniem. Kultura pogranicza (dodajmy, wyznaczanego mechanicznie, sztucznie i często na wyrost) zaczyna być traktowana jako rodzaj cennej, ale jednak cepeliady, która może występować o wsparcie, lecz nie powinna spodziewać się partycypacji na równych prawach.
Z drugiej strony pograniczność i płynna tożsamość to najbardziej wytarte slogany mainstreamowych dyskursów. Świadczyć to może o potrzebie definiowania siebie jako podmiotu mobilnego, gotowego do zmian (tego się od nas dziś wymaga!), a świata jako różnorodnego, mozaikowego, oferującego nieograniczone możliwości (co jest półprawdą i złudzeniem!). Czy wobec tego najdosłowniej potraktowane „pogranicze” – konkretne miejsce – ma nam do zaoferowania coś, czego nie można dostać wewnątrz – Europy, Polski, świata medialnego, uniwersytetu, religii (podstawmy tu to, co uważamy na najważniejszy wyznacznik spójności)?
Szczecin ma ze swoją pogranicznością kłopot. Właściwie zaczyna ją budować od początku, późno, może poniewczasie. Samo miasto po wojnie nie było wielojęzyczne (i nadal nie jest), a jego kultura, choć momentami przejawia europejskie aspiracje, rzadko przenika się z niemiecką. Najżywsza wymiana dokonuje się w okolicach galerii handlowych, choć oczywiście istnieje turystyka oparta na bilecie uprawniającym do przejazdu pięciu osób w obie strony na trasie Szczecin-Berlin. Jeżdżą na tej trasie amatorzy zakupów i koncertów. Pociąg z przesiadką w Angermunde wpędza w melancholię. Niemieckie stacje przed tą przesiadkową to w większości opuszczone, porośnięte trawą budynki. Bolesny jest jednak powrót, kontrast między metropolitarnym charakterem Berlina i całą resztą. To pogranicze wygląda jak opuszczona dekoracja do filmu o Europie sprzed integracji.
Prawdę mówiąc, Szczecin sąsiaduje z poenerdowskimi wyludnionymi gminami rolniczymi, nie zaś z Berlinem. Te gminy z powodu dostępności mieszkań zasiedlają osoby pracujące w Szczecinie, często szczecińska inteligencja, układająca mozolnie relacje z mieszkańcami. W ten sposób powstaje pogranicze, raczej punktowe niż pasmowe czy ciągłe.
W narracji o szczególnym „pomiędzy” tkwi pułapka. Pogranicze pozostawione samo sobie łatwo zmienia się w peryferie. Także dlatego, że zarządzający miastami rzadko mają wizje, równają raczej do kulturowego mainstreamu, tkwią w świecie medialnym, nie zaś w doświadczeniu lokalnym. Nie rozumieją potrzeby inwestowania w czasopisma, książki, wystawy oparte na wartościach „pomiędzy”, chyba że partnerem byłyby europejskie stolice. Pograniczność, uważana za wartość, która powinna sama siebie dowartościować, lokalnie uchodzi za feler, bo liczy się raczej obecność w centrum. Ściągnąć do miasta popowy zespół oznacza mieć w Szczecinie jak w telewizorze. Czytać wiersz o przestrzeni wypełnionej niemieckimi napisami niczym hieroglifami – szlachetne, niechodliwe.
Pojęcie pograniczności ma pozytywny potencjał tylko wówczas, gdy opatrzone jest licznymi zastrzeżeniami, przede wszystkim zaś, gdy nie usprawiedliwia zaniedbań. „Pomiędzy” nie może oznaczać ani tu, ani tu – właściwie nigdzie. Pozornie znacząc więcej, w realiach politycznych i ekonomicznych XXI wieku najczęściej oznacza mniej.
* Inga Iwasiów, profesor literaturoznawstwa, reaktor naczelna Szczecińskiego Dwumiesięcznika Kulturalnego „Pogranicza”, prozaiczka, pracuje na Uniwersytecie Szczecińskim, prowadzi blog www.ingaiwasiow.pl.
** Tekst ukazał się w Kulturze Liberalnej z 6 grudnia 2011 r. (nr 152) w ramach Tematu Tygodnia Wymyślanie granic. Więcej tekstów - Tomasza Zaryckiego, Thomasa Lundena i Michała Buchowskiego -CZYTAJ TUTAJ
Inne tematy w dziale Kultura