To niezwykłe, że dopiero po dwudziestu latach demokracji partii rządzącej udało się po raz pierwszy wygrać wybory parlamentarne po czterech latach rządzenia. Na temat przyczyn tego zwycięstwa można by długo debatować, ale ostatecznie nie jest to istotne. Historię piszą zwycięzcy, którzy mają prawo czuć, że ich rozumienie tego, czym jest rządzenie, ugruntowało się poprzez akceptację wyborców. Niestety, z tym przekonaniem zwycięzcy piszą też prawo, a co więcej, decydują o tym, w jaki sposób ma być ono stanowione.
Jedną z miar dobrego rządzenia niewątpliwie jest jego skuteczność, a ta z kolei jest funkcją konsekwencji w czasie. Konsekwentny rządzący dąży do wprowadzenia swojej wizji możliwie szybko, dla dobra nas wszystkich – obywateli. Stoimy jednak przed problemem ustrojowym. Obywatele odsuwani są od rządzenia: poprzez utrudnianie dostępu do informacji, presję czasu, dowolność co do decyzji kiedy i na jakim etapie obywatele mogą w stanowieniu prawa uczestniczyć poprzez konsultacje. Obywatele nie są przecież przedmiotem regulacji, a jej podmiotem – to gwarantuje im konstytucja, nazywając ich władzą zwierzchnią. Obywatel to ktoś więcej niż podatnik, wyborca, pacjent czy petent. Zbiorowość sprawuje władzę poprzez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio. I żadna z tych metod nie jest mniej ważna niż ta druga.
Bez udziału obywateli rządzący nie są skuteczni, bo nie rozwiązują problemów, a zaledwie piszą ustawy. Aby skutecznie rozwiązywać problemy, należy czerpać wiedzę o ich źródłach i pomysłach na ich rozwiązanie od bezpośrednio nimi dotkniętych. Jeśli rządzący tego nie robią, zachowują się jak lekarze, którzy zamiast przeprowadzić wywiad i zdiagnozować pacjenta – bo to trwa i kosztuje, a pacjent to przecież nie lekarz, więc co on może powiedzieć o swojej chorobie – od razu kładą go na stół operacyjny i otwierają jamę brzuszną, bo intuicja podpowiada im, że należy wyciąć ślepą kiszkę.
Zresztą, powiedzmy to otwarcie – nie o rządzenie chodzi. Rządzenie jest procesem trudnym i wymagającym nie tylko wizji, ale przede wszystkim pomysłu, jak tę wizję osiągnąć. Rządzenie jest niejako ceną, jaką trzeba zapłacić za bardziej pociągający towar, jakim jest władza. Nawet przy najlepszych intencjach, przy dobrych pomysłach, przy tłumie specjalistów zapełniających rządowe i sejmowe ławki, władza kusi i nęci nawet tych najbardziej odpornych na jej uroki i skoncentrowanych na misji. Zwłaszcza jeśli jest nadana przez wyborców po tym, jak już raz się rządziło.
I tu pojawia się problem polityczny, bo skoro, drodzy obywatele, zaufaliście nam, rządzącym, to pozwólcie nam teraz rządzić! Władza świeżo nadana nie potrzebuje wyborców do uwodzenia ani podatników do udobruchania. Tym bardziej zatem nie potrzebuje obywateli do rządzenia. Być może rządzącym skończyła się więc cierpliwość do zabawy z narodem w ciuciubabkę, w której oni udają, że potrzebują obywateli do rządzenia, a naród się cieszy i w rządzeniu próbuje uczestniczyć, mimo że nikt nie bierze tych prób na poważnie?
Podejrzenie to ciężkiego kalibru i na pewno nie jest ono wypadkową powyborczej konfiguracji politycznej. Nie wydaje się bowiem, żeby w naszym kraju jakiekolwiek ugrupowanie było przygotowane do rządzenia tak, jak przygotowane jest do przejęcia władzy.
Jak jednak inaczej oceniać praktykę rządzenia, jeśli Prezydentowi RP sąd musi nakazać ujawnienie ekspertyz niezbędnych mu do podjęcia decyzji o podpisaniu ustawy o OFE? Jeśli Rada Ministrów zmienia zasady tworzenia ustaw i nie uznaje za stosowne dyskutować o takich planach, tylko stawia wszystkich przed faktem dokonanym? Jeśli szef Rządowego Centrum Legislacji Maciej Berek twierdzi, że protesty w tej sprawie są „nieporozumieniem wynikającym, jak się wydaje, z wybiórczej interpretacji niektórych regulacji uchwały”; po czym w tym samym piśmie przyznaje, że „w każdym bowiem przypadku ocena zasadności przeprowadzenia i zakresu konsultacji społecznych (…) jest dokonywana z uwzględnieniem okoliczności danej sprawy, w świetle §12 ust. 5 Regulaminu, przez organ odpowiedzialny za dany projekt”. To mamy jednoznaczne zasady prowadzenia konsultacji przez rząd czy ich nie mamy, Panie Prezesie?
Jak stwierdził Zygmunt Bauman, „społeczeństwo demokratyczne najłatwiej poznać po nieustających narzekaniach, że nie jest dostatecznie demokratyczne” [1]. Jeśli tak, można zaryzykować stwierdzenie, że jesteśmy tak demokratycznym społeczeństwem jak nigdy dotąd. Jednak samo społeczeństwo nie wystarczy, potrzebujemy też rządzących, którzy rozumieją demokrację partycypacyjną. Takich, którzy wiedzą, że niczego im nie ubędzie, jeśli przyznają, że czasem czegoś nie wiedzą i potrzebują obywateli, by się poinformować. Którzy będą mieli odwagę rządzić nie tylko dla nas, ale i z nami.
* Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, aktywistka, ekspertka Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Reprezentuje OFOP w Obywatelskim Forum Legislacji.
** Tekst ukazał się w Kulturze Liberalnej z 17 stycznia 2012 r. (nr 158) w ramach Tematu Tygodnia Jak wyeliminować polskich obywateli z procesu stanowienia prawa?. Więcej tekstów: Szymona Osowskiego i Krzysztofa Jasieckiego - CZYTAJ TUTAJ
Przypis
[1] Zygmunt Bauman, „Zindywidualizowane społeczeństwo”, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2008, wyd. I, s. 72.
Inne tematy w dziale Polityka