Nie walczą o Polskę, ale o sytość i lepsze ubrania oraz szerokopasmowy dostęp do Internetu. I nie jest to powód do wyrzutów sumienia
Chłopaka z ogrodzonego osiedla w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu czy Gdańsku nie łączyło dotąd zbyt wiele z rówieśnikiem z postpegeerowskiej wsi. Ten ostatni dobra posiadane przez warszawskiego kolegę musiał sobie dopiero wywalczyć i nieważne, czy chodziło mu o książkę, czy o designerskie okulary. Internet okazał się narzędziem zbliżenia. W Warszawie czy Hrubieszowie filmy ściąga się bardzo podobnie. W Hrubieszowie podchodzi się do nich z większym szacunkiem. Tam do kina nie chodzi się nie z uwagi na oszczędność. Kina po prostu nie ma.
Od powstania powieści Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20” minęło pięćdziesiąt pięć lat. „Kolumbowie” stali się synonimem pokolenia ludzi urodzonych i wychowanych już w niepodległej Polsce – przepełnionych wpojonymi im wówczas wartościami, w ofiarny sposób walczących z okupantem. Nieliczni z nich żyją do dziś i tak jak Władysław Bartoszewski są kimś na kształt niegdysiejszych weteranów powstania styczniowego – żyjącymi autorytetami (choć nie dla wszystkich).
„Solidarność” z 1980 roku to nie tylko weterani antykomunistycznego podziemia czy dawni „przodownicy pracy”, tacy jak Anna Walentynowicz – to przede wszystkim masowy ruch robotników urodzonych i wychowanych już w komunistycznej Polsce. Oni naprawdę wierzyli, że są przodującą klasą tamtego systemu, że obalili komunizm. Pokolenie ludzi takich jak ja – urodzonych w roku 1980 – dzięki nim dostało swoją szansę. O ironio – ci, którzy nam ją dali, sami nie otrzymali jej w nowym systemie.
Ale my, rocznik 1980, nie jesteśmy „Kolumbami” nowej Polski. Zbyt wiele w nas lęków i zahamowań. Pamiętamy biedę lat 80. i 90. My naprawdę widzieliśmy bezrobocie i degrengoladę wielu Polaków, którzy przegrali walkę z kapitalizmem. Mamy już trzydzieści lat i staramy się działać rozważnie. Wiemy, że systemu nie można rozwalić ot tak. Nie poszlibyśmy z „butelkami na czołgi”. Od osiągnięcia dorosłości ciężko pracujemy i zdobywamy pozycję, bojąc się jednocześnie utraty naszych osiągnięć. Bliżej nam do Wokulskiego ze sklepu Mincla niż do jego powstańczej wersji. To nie nasza wina – takie były czasy.
Pokolenie urodzone już po odzyskaniu niepodległości jest inne niż my. To ludzie stojący na początku dorosłej drogi życiowej, a tacy – zaryzykuję tezę – są bardziej skłonni do buntu niż ich doświadczeni koledzy. Pokolenie A.D. 1990 jest podobne do swoich zachodnich rówieśników, Internet zna praktycznie od dzieciństwa. Przypomina też swoich poprzedników z roku 1968. Jest syte, dobrze ubrane i wykształcone – zaczyna więc stawiać sobie pytanie o wartości.
Nazywam ich „Kolumbami – rocznik dziewięćdziesiąty”. Młodzi demonstrujący pod Pałacem Prezydenckim i na ulicy Świętokrzyskiej nie walczą z czołgami, nie giną – niemniej równie bezinteresownie walczą o swoje prawa. A że prawa te są mniej wzniosłe, a przy tym wcale nie tak zagrożone, jak prawa ich rówieśników sprzed sześćdziesięciu siedmiu lat, to już nie ich wina. Jakie czasy, tacy bohaterowie. Że nie walczą o Polskę, ale o sytość i lepsze ubrania oraz szerokopasmowy dostęp do Internetu? Takie wszakże były wartości wpajane pokoleniu kształtowanemu w ostatnich dwóch dekadach. Mieliśmy robić karierę, kupować mieszkania na kredyt, ubierać się w markowe ciuchy, za pomocą wycieczek do ciepłych krajów udowadniać, że się dorobiliśmy. Na ulicę wychodzi właśnie pierwsze od trzystu lat polskie pokolenie doskonałej konsumpcji. Nie wolno nam jednak ulegać generalizacji, nie każdy z nich jest bogaczem – to nawet nie większość – niemniej dobre życie jest celem nawet dla tych, którzy dopiero do niego dążą. Nie mają oni z tego powodu wyrzutów sumienia. Mówią wprost, czego chcą, nawet jeśli ich język jest pełen błędów stylistycznych, niedopuszczalnych na antenie radia czy telewizji.
Czy „Kolumbowie – rocznik dziewięćdziesiąty” to ruch, który zmieni Polskę? Na razie nie ogarnia on całego kraju. Manifestanci nie pojawili się w miastach powiatowych i gminnych. Nie jest przypadkiem, że najmniejsze z miast, w których protestowano, to niegdysiejsze stolice „gierkowskich województw” i duże miasta przemysłowe (choćby Zamość i Dębica). W mniejszych miejscowościach – odsuwanych na dalszy plan w PRL i III RP – młodzi mają zbyt wiele do stracenia. Aby studiować, muszą pokonać długą trasę do najbliższej uczelni, zapracować na czesne. Tam nie docierają emisariusze nowej lewicy, jakże chętnie reprezentującej „wykluczonych”. Tam nie organizuje się burd na 11 listopada (bez względu na to, czy jest się skrajną prawicą, czy lewicą).
„Kolumbowie 1990”, podobnie jak przemiany ostatnich dwóch dziesięcioleci, pozostają jak na razie ruchem „Polski A”. Mimo wszystko.
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
** Tekst ukazał się w Kulturze Liberalnej z 31 stycznia 2012 r. (nr 160) w ramach Tematu TygodniaACTA. Wojna e-pokoleń. Więcej tekstów - Jana Tokarskiego, Anny Mazgal, Rafała Wonickiego oraz Jakuba Stańczyka i Anny Piekarskiej - CZYTAJ TUTAJ
Inne tematy w dziale Polityka