Lipiec 2006. Urzędnik z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów dzwoni do Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. „Przesyłamy Państwu do konsultacji projekt zmiany ustawy o fundacjach” mówi. „Prosimy o opinie, tylko merytoryczne. Nie takie, że trzeba inaczej postawić przecinek”. Zapewniam Pana, że my merytorycznie konsultujemy projekty aktów prawnych. Przychodzi mail i nie możemy uwierzyć własnym oczom: projekt zawiera absurdalne pomysły, a napisano go dlatego, że ministerstwa odpowiedzialne za kontrolę fundacji nie wyrabiają się z tym zadaniem. Przykręca się zatem śrubę fundacjom.
Styczeń 2012. Rząd ogłasza zamiar podpisania porozumienia ACTA i rozpętuje się burza. Zdziwiony Premier ogłasza na naprędce zwołanym spotkaniu, że nie miał świadomości, jakie opinie mają na ten temat obywatele. Bardziej zdziwione od Premiera Tuska są chyba tylko organizacje, które od roku bezskutecznie starały się zmobilizować obywateli w sprawie ACTA i poinformować rząd o tym, jakie kontrowersje i wątpliwości co do przejrzystości procesu negocjacji niesie ze sobą porozumienie.
Luty 2007. Organizacje dogadały się z parlamentarnym zespołem ds. współpracy z organizacjami pozarządowymi i na posiedzeniach zespołu regularnie spuszczają lanie urzędnikom z KPRM, krytykując kolejne absurdalne pomysły tworu, który w międzyczasie przerodził się w projekt ustawy o fundacjach. Przedstawiciele KPRM niewiele mówią, ale nie chcą odpuścić. Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz pyta organizacje, czy przygotują projekt zmian w ustawie o fundacjach, które uważają za konieczne do wprowadzenia. Powstaje grupa robocza złożona z przedstawicieli kilkunastu organizacji.
5 marca 2012. Na Kongresie Wolności w Internecie zorganizowanym przez Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji trwa debata o ACTA. Miał być warsztat. Miało też być o pośrednikach i ich roli, a jest o wszystkim: prawie autorskim, dozwolonym i niedozwolonym użytku, o tym czy programy komputerowe powinny być objęte ochroną z tytułu praw autorskich czy też nie. Jest też przepaść: obywatele mówią o kulturze, a firmy o „contencie”. Obywatele mówią o prawie do wyrażania siebie poprzez kulturę, firmy o kosztach w produkcji „contentu”. Jest przynajmniej o rok za późno. Na debatę o terminach, na zderzenie cywilizacji.
Marzec 2007. Uzgodniony projekt zmian wraz z obszernym i klarownym uzasadnieniem trafia do Zespołu. Rolę posła – sprawozdawcy przejmuje Artur Zawisza (czy ktoś jeszcze pamięta posła Zawiszę?), który zbiera pod projektem podpisy posłów, ponadpartyjnie i w szybkim tempie. Projekt poprawiony przez sejmowych legislatorów pod kątem techniki legislacyjnej trafia do Marszałka Sejmu jako projekt poselski – jako kontrpropozycja do projektu przygotowanego przez KPRM. Do sejmowej debaty nie dochodzi, bo Sejm we wrześniu podejmuje decyzję o samorozwiązaniu.
5 marca 2012. Kolejna debata, tym razem o „Demokracji 2.0” . Uczestnicy i paneliści mają kłopot – czym jest właściwie taka demokracja? I czy w poprawie dialogu najważniejsze są narzędzia informatyczne, czy też, jak mówi jedna z panelistek, nie możemy pozwolić na zbudowanie demokracji opartej na prądzie? Dyskusja meandruje i kończy się rekomendacjami o większej otwartości dialogu i lepszym uregulowaniu konsultacji społecznych.
Wiek XXI. Lista faktów. Z debaty publicznej należy nam się pała. Obywatelom, bo nie potrafią dyskutować, dyscyplinować się i mówić na temat, tylko zadowalają się wypowiadaniem publicznie swoich przemyśleń. Władzy, bo nie rozmawia z obywatelami, dopóki naprawdę nie musi. A jak już musi, organizuje kongres, którego paneli nie umie poprowadzić tak, by uczestnicy wiedzieli, jakie pytania się wspólnie stawia. Za porzucenie debaty płaci niską jakością konsultacji i wieżą Babel, której budowniczy mówią różnymi językami. Faktem jest też to, że demokracja to polityka – polityka w rozumieniu polityk publicznych i w rozumieniu strategii i dyplomacji. Nie ma uczestnictwa w demokracji bez uczestnictwa w kształtowaniu polityki. Niby oczywiste, ale ani rządzący, ani obywatele nie zawsze chcą to rozumieć i od roku 2006 ta świadomość się nie zmienia.
Wiek XXI. Lista życzeń. Nie chcę demokracji opartej na dobrej woli rządu, Ministra Boniego, czy parlamentarnych zespołów. Chcę demokracji, w której nawet jeśli nie ma warunków do przeprowadzenia danej zmiany, jest niezmienna i nieugięta wola polityczna do prowadzenia strategicznego namysłu nad kierunkiem polityki wraz z obywatelami. Chcę demokracji, w której jest czas na wymyślenie wspólnego języka, w którym spotkam się ze swoimi oponentami, nawet jeśli nie przekonamy się wzajemnie do swoich racji. Chcę demokracji, w której media wspierają to wspólne tworzenie polityki, a nie tabloidyzują ją poprzez instrumentalne rozgrywanie ważnych społecznie problemów między partiami. Chcę takiego tworzenia polityki, w którym jasno wiem, kto i na jakich zasadach organizuje konsultacje społeczne.
Nie chcę też demokracji numerowanej. Podobnie jak numerowana dla odświeżenia Rzeczpospolita, wzbudza ona moją wielką nieufność.
*Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, aktywistka, ekspertka Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Reprezentuje OFOP w Obywatelskim Forum Legislacji.
**Tekst ukazał się w Temacie Tygodnia „Nauczmy rząd rozmawiać!” w numerze 166 Kultury Liberalnej z 13 marca 2012 roku. Więcej tekstów z tego numeru – CZYTAJ DALEJ
Inne tematy w dziale Polityka