W ostatnich latach zarówno w Polsce, jak i na świecie dominowało tzw. neoliberalne określenie własności, które definiuje ją jako relację pomiędzy podmiotem prawnym (np. człowiekiem lub korporacją) a danym przedmiotem (ruchomym bądź nieruchomym), która kładzie nacisk na prawa i obowiązki jego właściciela. Jednak w ostatnim roku nawet w państwie tak neoliberalnym w swojej dominującej ideologii jak Stany Zjednoczone, tak ustawione pojęcie własności stało się bardzo chwiejne. Fala eksmisji spowodowanych nadmuchaną przez finansistów„bańką kredytową”, ruch „Occupy”, którego największym sukcesem było rozpowszechnienie świadomości, jak bardzo nierówno rozdzielona jest „własność” (1% obywateli USA posiada łącznie aż do 90% bogactwa), a także formujące całe pokolenie doświadczenia z alternatywnymi formami własności (m.in. w sferze Internetu) niejednokrotnie podają w wątpliwość zarówno pojęcie „prawa” poszczególnych osób do poszczególnych form własności. Wszystkie te wydarzenia pokazują również to, co dla antropologów, filozofów czy historyków nie budzi żadnych wątpliwości: historycznie własność była raczej specyficzną relacją społeczną niż jakkolwiek obiektywnym stanem rzeczy. Pod wieloma względami współczesny kapitalizm przypomina zresztą średniowieczny porządek feudalny, w którym większość społeczeństwa odpracowuje „pańszczyznę” na rzecz finansjery i wielkokorporacyjnej mniejszości.
To, że świat właśnie teraz na nowo odkrywa, jak bardzo niejasne i śliskie jest w gruncie rzeczy pojęcie własności, z perspektywy Polski jest o tyle ciekawe, że antropologowie już ponad dekadę temu wskazywali na to, że pojęcie własności w krajach postsocjalistycznych jest jeszcze bardziej „zamazane”. W rezultacie swoich badań dotyczących własności w krajach postsocjalistycznych Katherine Verdery ukuła nawet termin „kudłata własność” (angielskie sformułowanie fuzzy property oddaje zarówno mglistość pojęcia własności jak jego „kołtuny”, czyli spory, które da się „rozczesać” jednoznacznie definiując, co jest czyje). Poniżej wymieniam kilka przykładowych „kołtunów” własności, zaznaczając, że poniższa lista w żaden sposób nie wyczerpuje zawiłości zjawiska własności, wręcz przeciwnie – każde pytanie otwiera kilkanaście następnych.
- Czy da się wyrównać rachunki minionych krzywd nie produkując nowych? (czyli np. czy możemy mierzyć i porównywać „ulgę” spadkobierców odzyskanej kamienicy z dramatem eksmitowanej rodziny?)
- Kto ma wyrównywać rachunki krzywd? Dlaczego byli właściciele mają domagają się od państwa (czyli podatników) odszkodowania za wywłaszczoną działkę lub rozebrany dom, a jednocześnie nie domagają się np. odszkodowania od państwa niemieckiego za dom zburzony podczas wojny? Dlaczego nie mamy problemu z utrzymaniem decyzji Stalina o zrzeczeniu się roszczeń wobec Niemiec, mamy natomiast problem z utrzymaniem dekretu Bieruta a nawet uznaniem „zasiedzenia” wywłaszczonych nieruchomości przez państwo polskie? Czy nie stoi za tym czysty rachunek sił? Czy nie ma w tym sprzeczności?
- W przypadku niektórych dóbr (m.in. programów komputerowych na wolnych licencjach albo niektórych przestrzeni publicznych czy np. squotów) użytkowanie danej własności przez większą liczbę użytkowników zwiększa jej wartość. Innymi słowy, nie zawsze własność jest ciastem, od którego użytkownicy „odkrawają” kawałki i które się przez to się zmniejsza. Czasami jest odwrotnie – im więcej osób używa danej rzeczy, tym bardziej staję się ona wartościowa, np. puste budynki niszczeją dużo szybciej niż budynki użytkowane, co więcej, jak w przypadku np. squotów mieszkańcy zapewniają bezpłatną ochronę i podstawową konserwację budynków.
- Wspólne użytkowanie niektórych przestrzeni zwiększa również „wartość” całego miasta, wzbogacając je o zasoby społeczne i kulturowe – dlatego nawet miastom takim jak Nowy Jork w dłuższej perspektywie zrównoważonego rozwoju często bardziej opłaca się oddać dany teren pod kulturę niż sprzedać go pod biurowiec, gdyż późniejsze koszty sztucznego „ożywiania” martwej przestrzeni są potencjalnie większe niż zyski z jej sprzedaży (i, wbrew temu co pisze poniżej mój polemista Paweł Marczewski, nikt nie ma zamiaru przenosić modelu demokracji squotowej na całe miasto – wyjątek uzupełnia wartości, które przeocza reguła, a nie ją zastępuje)
- Zarówno w przypadku wolnych licencji, jak i wspólnych przestrzeni publicznych własność definiuje się raczej jako prawo do inkluzji (korzystania z czegoś) niż ekskluzji (zabraniania wstępu lub dostępu do czegoś). Własność w wielu przypadkach może i powinna opierać się na dzieleniu (sharing) niż na wykluczaniu.
- Własność jest jednym z wielu praw człowieka i nie ma dotychczas żadnych przekonujących argumentów ani międzynarodowych ustaleń, że własność jest najważniejszym z praw człowieka upoważniającym do łamania innych, np.: prawo do godnego życia lub do sprawiedliwego sądu (państwo polskie do tej pory nie było w stanie przeprowadzić rzetelnego śledztwa i procesu w sprawie „tajemniczej” śmierci działaczki lokatorskiej Jolanty Brzeskiej)
Tak zarysowane problemy to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Pełne zdziwienia reakcje na ostatnie spory polityków, takich jak Donald Tusk czy Hanna Gronkiewicz-Waltz, dobitnie świadczą o tym, że politycy ci nawet nie zaczęli się mierzyć z tą problematyką, naiwnie zakładając że „kołtuny” da się rozczesać zwykłym grzebieniem. Taka strategia skończyć się może wyłącznie niezwykle bolesnym wyrywaniem włosów. Chyba, że my – społeczeństwo polskie i społeczeństwo globalne – przestaniemy sobie na to pozwalać.
* Joanna Kusiak, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”. Visiting scholar na City University of New York, socjolożka i miejska aktywistka, stypendystka Fulbrighta, doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego i Technische Universität Darmstadt.
** Tekst ukazał się w nr. 169 (14/2012) Kultury Liberalnej z 3 kwietnia 2012r. Więcej tekstów Pawła Marczewskiego i Ewy Serzysko- CZYTAJ DALEJ
Inne tematy w dziale Polityka