Kultura Liberalna Kultura Liberalna
130
BLOG

MARCZEWSKI: Demokracja squaterska

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Polityka Obserwuj notkę 0


 

 

Mnóstwo już napisano i powiedziano w obronie squatów – że to nie noclegownie, że squatting to nie kradzież, bo ludzie zajmujący pustostany liczą się z koniecznością opuszczenia terenu, jeśli zażąda tego właściciel (chociaż szturm ochroniarzy w asyście policji każe się zastanowić, czy wszystkie formy zgłaszania takich żądań są, oględnie mówiąc, adekwatne). Zataczająca od jakiegoś czasu koło dyskusja zaczęła się od pytań o poszanowanie własności prywatnej. Nazywanie bezprawnego zajęcia nieruchomości „odzyskiwaniem miasta” to populizm – grzmieli komentatorzy na łamach portalu Gazeta.pl. Pisałem już, że takie stawianie sprawy hamuje konstruktywną dyskusję.

Krytykom squatów już odpowiedziano i zapewne odpowiadać się będzie jeszcze przez wiele tygodni. Najwyższa pora, żeby spojrzeć krytycznie na część argumentów, za pomocą których zwolennicy uzasadniają, że squaty są miastom i demokracjom niezbędne. Bardzo zasadnie twierdzi się, że spontaniczne, oddolne działania kulturalne i społeczne, podejmowane bez wsparcia grantowego i poza strukturami zarejestrowanych stowarzyszeń, dają szansę uniknięcia pułapek profesjonalizacji i specjalizacji, w które nierzadko wpadają organizacje z trzeciego sektora. Wytacza się również argument o wiele większego kalibru (padł chociażby w radiowej dyskusji, w której miałem okazję uczestniczyć razem z trójką osób związanych ze stołecznymi squatami Elba i Przychodnia) – squaty są laboratoriami prawdziwej demokracji.

„Demokracja squaterska” rządzi się jednak dwiema podstawowymi zasadami, które sprawiają, że model ze squatu trudno byłoby przenieść na całe społeczeństwo. Więcej, stwarzałoby to poważne zagrożenia dla wolności. Po pierwsze, decyzje podejmowane są jednomyślnie. Dyskutuje się tak długo, dopóki nie zostanie osiągnięty konsensus. Po drugie, kolektyw decyduje (również jednomyślnie) o tym, czy dana osoba może do niego dołączyć.

Na pozór trudno wyobrazić sobie bardziej demokratyczne zasady. Jednak ich skuteczność opiera się na ukrytym założeniu o łączącej mieszkańców squatu wspólnocie wartości i podobieństwie stylów życia. Krótko mówiąc, gdyby nie druga zasada (na współmieszkańców wybieramy sobie tych, którzy do nas pasują), to konsensus, którego wymaga zasada jednomyślności, byłby o wiele trudniejszy lub wręcz niemożliwy do osiągnięcia.

A teraz wyobraźmy sobie, że te zasady zostają rozciągnięte na całe społeczeństwo. Każda różnica utrzymująca się między obywatelami byłaby destabilizująca dla wspólnoty i aby jej uniknąć, należałoby wprowadzić ostrą selekcję. Chyba żaden squaters nie zgodziłby się na społeczeństwo, które odmawia komuś prawa do obywatelstwa dlatego, że jest zbyt odmienny od większości i w związku z tym stwarza ryzyko, że ogół nie będzie potrafił się z nim dogadać.

Broniąc prawa squatów do istnienia, podkreślajmy ich istotne znaczenie społeczne i kulturotwórcze, ale nie róbmy z nich idealnych modeli politycznych. Konsekwencje takiej argumentacji są sprzeczne nie tylko z przekonaniami „mieszczańskiej” większości, ale i „alternatywnych” squatersów. Niech squaty pozostaną probierzem otwartości demokratycznego społeczeństwa i elastyczności miejskich urzędników, ale nie róbmy z nich wzorca idealnej demokracji dla wszystkich.

* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

** Tekst ukazał się w Temacie Tygodnia Kultury Liberalnej nr.169 (14/2012) z 3 kwietnia 2012r "Squaty: czy prawo właśności jest naprawdę święte?" Więcej tekstów Joanny Kusiak i Ewy Serzysko- CZYTAJ DALEJ  

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka