Polacy rozsmakowali się w protestach – i to w ich specyficznej formule. Głównymi zasadami stają się manifestacja i obrona wyznawanych wartości. Oczywiście gdzieś w tle czai się zwykle polityka, ewentualnie sprawy bytowe, ale nie wychodzimy już wyłącznie po pieniądze – te mogą być jedynie pretekstem. Przede wszystkim chodzi o szacunek, godność, barwę patriotyzmu lub – to akurat uniwersalny mianownik graniczący z banałem – odróżnianie dobra od zła. Po 10 kwietnia socjolodzy mogą zacierać ręce – na ulicach mamy społeczną feerię barw: marsze z pochodniami i biało-czerwonymi flagami, kościelne nuty pod Pałacem, kolorową niepodległą, młodych oburzonych, anty-ACTA i wolność słowa w internecie. Ostatnio – przed kwietniową rocznicą i zapowiadaną obroną Telewizji Trwam – swój czas ma lewica: przeszli antyklerykalno-feministyczna manifa oraz obrońcy squatu Elba.
W ostatnim przypadku mieliśmy do czynienia z najbardziej spektakularną demonstracją ostatnich miesięcy – wizualnie atrakcyjną, klarowną ideologicznie i, mimo względnej spontaniczności, liczną. Postulaty musiały być zatem silne i działające na wyobraźnię. A poszło o prawo wyboru miejsca zamieszkania i prowadzenia działalności kulturalnej. Sednem sporu stało się specyficzne rozumienie własności, domagające się redefiniowania tego pojęcia. Żądano sprawiedliwości społecznej i prawa do godnego, popartego decyzją sądu, opuszczenia zamieszkiwanego – choć pozaprawnie – terenu. Wśród zainteresowanych – także czołowych publicystów – wyraźne były postawy roszczeniowe, najważniejsze wydają się wezwania do poszerzenia istniejącej definicji prawa własności i uwrażliwienie władz Warszawy na to, czym są squaty i jakie konsekwencje dla miejskiej polityki – chociażby lokalowej – wynikają w ich natury. Trzeba za darmo, bo wtedy jest naprawdę niezależnie, i trzeba alternatywnie, bo z tego wynika wyjątkowość squaterskich inicjatyw. Zwykle instytucje kulturalne domagają się więcej pieniędzy na swoją – zaniedbywaną przez władzę – działalność. Tu inaczej – byle za darmo. I intelektualny klops – mainstream bezradny.
Prawo własności jest podstawową zasadą liberalnej demokracji – wymienianą w polskiej konstytucji jednym tchem wraz z ochroną nietykalności osobistej, wolnością do wyrażania poglądów politycznych czy zgromadzeń – i jednym z podstawowych praw człowieka. Po 1989 roku, po komunizmie, szczególną troską – i słusznie – otoczono własność prywatną.
Protestujący w obronie squatu na Elbląskiej najwyraźniej nie uważają już istniejącej definicji prawa własności za odpowiadającą ich potrzebom. Chcieliby raczej powrócić do pierwotnego, wspólnotowego rozumienia tego prawa, by więzy łączące ludzi były bliższe pokrewieństwu czy plemiennemu sąsiedztwu, a podstawą gospodarki była własność zbiorowa, nie zaś pieniądz i relacje właściciel – najemca. Własność istnieje w obyczaju, a wtórnie wobec niego także w prawie, a ono właśnie jest podstawą funkcjonowania państwa demokratycznego i póki co, jako obywatele, powinniśmy się z tym pogodzić. Co oczywiście nie znaczy, że prawo własności w ogóle nie podlega dyskusji. We współczesnym społeczeństwie nie mogą istnieć prawa i wolności o charakterze absolutnym, a na własność składa się wiele społecznych – nie tylko czysto rynkowych – instytucji, a konieczność życia publicznego oraz wzgląd na wolność innych wymagają ograniczeń i poświęcenia interesu własnego. Z wypowiedzi członków kolektywów wynika, że szanują obowiązujące prawo (takie deklaracje świadczą o odrębności polskiej społeczności squatersów od tych z innych krajów), ale wypadałoby je zmienić albo przynajmniej przy współudziale władz miast „przymknąć na nie oko”. Nietypowa to – we wciąż młodej, nieco ponad 20-letniej demokracji – propozycja.
Jak okazało się przy okazji ACTA, można sobie wyobrazić sytuację, w której prawo własności – w owym przypadku intelektualnej – wymaga modyfikacji i dostosowania do zmieniającej się rzeczywistości. Trzeba jednak zastanowić się, jakie byłyby skutki takiego precedensu w przypadku prawa rzeczowego; postulowane przez squatersów preferencyjne „przymknięcie oka” władz na ich nieuregulowaną działalność byłoby złamaniem podstawowej, również konstytucyjnej, zasady równości wobec prawa. Czy działalność kulturalna i społeczna funkcja squatów są tego warte?
Obrońcy squatów zwracają uwagę na wzrastające nierówności i społeczne podziały, na które miałyby one być odpowiedzią. Ale chcąc wejść w sojusz z władzami – cóż za offowe i anarchistyczne działanie! – w celu (nie)finansowania ich działalności kulturalnej, postulują tworzenie nowych, tym razem sankcjonowanych przez miasto pod pretekstem „alternatywnej działalności kulturalnej”, nierówności. To powinno wywołać bunt pozostałych instytucji kultury, które także zechcą darmowych lokali i „przymykania oka” na ich działalność.
* Ewa Serzysko, socjolożka i dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
** Tekst ukazał się w Temacie Tygodnia Kultury Liberalnej nr.169 (14/2012) z 3 kwietnia 2012r "Squaty: czy prawo właśności jest naprawdę święte?" Więcej tekstów Joanny Kusiak i Pawła Marczewskiego- CZYTAJ DALEJ
Inne tematy w dziale Polityka