Polska gospodarka jest gospodarką lumpeksów, skupów palet, stacji benzynowych i sklepów spożywczych. Gospodarką, w której firmy mało inwestują w badania i rozwój.
Wprowadzana obecnie reforma kształcenia zawodowego ma – na pierwszy rzut oka – wiele rozsądnych punktów, które precyzyjniej opisać mogą osoby dysponujące w tym zakresie wiedzą ekspercką. Ma też jednak istotną wadę. Otóż jej punktem wyjścia jest chęć lepszego dostosowania edukacji zawodowej do potrzeb rynku pracy. Zmienia się sposób egzaminowania absolwentów, kładzie się też nacisk na ściślejszą współpracę między placówkami edukacyjnymi a przedsiębiorcami. Absolwentom szkół zawodowych daje się większe szanse mobilności wewnątrz Unii Europejskiej. Tego typu działania wydają się oczywiste. Zdrowy rozsądek podpowiada, że kształcenie zawodowe z definicji odpowiadać musi na potrzeby rynku pracy. O ile postulat podobnego dopasowania powinien budzić kontrowersje, gdy mówimy o kształceniu na poziomie ogólnym i wyższym, o tyle szkoły zawodowe – właśnie dlatego, że uczą konkretnych zawodów – mają służyć, powiada się, produkowaniu odpowiednio kompetentnych pracowników.
Brakuje jednak pytania, co czeka absolwentów, gdy już pracę podejmą. Wiadomo, jakiego absolwenta chcą reformatorzy: sprawnego praktyka, dysponującego szerokim zasobem tego, co Alfred Schütz określał „wiedzą o charakterze przepisu”, samodzielnego, zdolnego „uczyć się przez całe życie”, mobilnego i znakomicie obeznanego z nowoczesnymi technologiami. Tylko co z kontekstem, w którym absolwentom przyjdzie działać? Kontekst ten, zdają się mówić reformatorzy, zostanie właśnie przez absolwentów ukształtowany. Po raz kolejny mamy do czynienia ze zmianami o następującej logice: dobre jednostki (w tym wypadku jednostki dobrze wykwalifikowane do wykonywania danego zawodu) zapewnią nam dobre społeczeństwo. Rząd dba o podnoszenie – użyję wstrętnego terminu – „kapitału ludzkiego”, licząc, że jego wysoki poziom zapewni nam modernizację. Nieruszone zostają natomiast kwestie strukturalne. Inaczej mówiąc, nawet najlepsi absolwenci zawodówek trafią w końcu na polski rynek pracy, który funkcjonuje tak, jak funkcjonuje – los czeka ich zatem dość ponury.
Piszę te słowa dosłownie kilka dni po publikacji książki „Zatrudnienie na czas określony w polskiej gospodarce”, podsumowującej projekt badawczy „Underemployment: ekonomiczne i społeczne konsekwencje zjawiska”, w którym miałem przyjemność uczestniczyć. Świat naszych rozmówców – pracowników sektora prostych usług, rzemieślników i sprzedawców – okazał się przykry i to bynajmniej nie tylko z powodu formy zatrudnienia. Dowiadywaliśmy się o niskich płacach, braku bezpieczeństwa socjalnego, o pracy, która skazuje na życie na uboczu systemu oficjalnych instytucji. Przede wszystkim zaś rozmówcy wszystko to mieli za rzecz najzupełniej oczywistą. Na lepszą pracę mało który z nich liczył. Mało który sądził, że zdoła cokolwiek zmienić dzięki indywidualnym staraniom, nikt w zasadzie nie wierzył, że warunki w przewidywalnej przyszłości poprawią się. Ludzie tacy nie stanowią już tylko odrębnego segmentu rynku pracy – stanowią odrębny, defaworyzowany segment społeczeństwa. I właśnie w nim znajdzie się rzesza absolwentów szkół zawodowych, nieważne jak dobrze będą pasować do przedstawionego powyżej reformatorskiego profilu.
Powiedzmy też uczciwie, że rynek w naszym kraju nie oferuje pracy specjalnie wyrafinowanej. Polska gospodarka jest gospodarką lumpeksów, skupów palet, stacji benzynowych i sklepów spożywczych. Gospodarką, w której firmy mało inwestują w badania i rozwój. Nie mamy, wbrew pozorom, dobrych dowodów empirycznych na potwierdzenie tezy, że przedsiębiorcy z utęsknieniem czekają już tylko na świetnie wykwalifikowanych pracowników, by wreszcie móc naprawdę rozwinąć skrzydła. Przykładowo, w raporcie MEN „Badanie funkcjonowania kształcenia zawodowego w Polsce” czytamy, że zaledwie jedna czwarta polskich przedsiębiorstw współpracuje ze szkołami zawodowymi, przy czym współpraca ta sprowadza się przede wszystkim do oferowania uczniom praktyk zawodowych. Najwyraźniej jakość pracowników nie stanowi dla polskich przedsiębiorstw na tyle istotnego czynnika produkcji, by warto było w nią bardziej inwestować.
Zawirowania ostatnich dwóch dekad doprowadziły także do kulturowej deprecjacji pracy fachowej. Rozmaite konteksty transformacji – przede wszystkim postrzeganie integracji europejskiej jako sposobu na automatyczną modernizację społeczeństwa – sprawiły, że szczególnie wartościuje się dyskurs gospodarki opartej na wiedzy, gdzie liczy się innowacyjność i masowe wykorzystywanie nowoczesnych technologii. Prace prostsze, często wszak niezbędne, zostały tymczasem zepchnięte na drugi plan. Jednocześnie sami Polacy, doświadczeni bezrobociem lat 90., pragnęli, by ich dzieci zdobyły wykształcenie ogólne (najlepiej wyższe), wierząc, że niedobrze jest przynależeć do klasy pracującej, której, mówiąc kolokwialnie, zawsze się obrywa.
Tych problemów obecna reforma nie podejmuje. Oczywiście, minister edukacji nie jest od tego, by samodzielnie wprowadzać gruntowne, strukturalne zmiany na rynku pracy. Niemniej dopóki rządzący nie zdadzą sobie sprawy, jak bardzo są one konieczne, dopóty realnej modernizacji mieć w Polsce nie będziemy. Zamiast więc ograniczać się do mówienia, że edukacja służyć ma pracy, zrozumiejmy, że rynek pracy nie może być celem sam w sobie. Rynek pracy powinien być jedynie środkiem do dobrego życia i pora chyba zrobić coś, by wreszcie tym właśnie stał się dla Polek i Polaków.
* Jan Dzierzgowski, socjolog, pracownik Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych
** Tekst ukazał się jako komentarz do Tematu Tygodnia "Kataklizm edukacyjny" w numerze 172 "Kultury Liberalnej" z 24 kwietnia 2012 r. Więcej tekstów z tego numeru - CZYTAJ DALEJ
Inne tematy w dziale Polityka