Dzisiejsi dwudziesto- i trzydziestolatkowie mają niewielkie możliwości odkładania środków na przyszłą emeryturę. Rozpowszechnione wśród nich umowy śmieciowe, lub, mówiąc eufemistycznie, elastyczne formy zatrudnienia, albo w ogóle nie zmuszają pracodawców do odprowadzania składek emerytalnych, albo wiążą się z minimalnymi kwotami ubezpieczenia społecznego. To dlatego przesyłane przez ZUS podsumowania często informują, iż w ciągu kilku lat tymczasowej – co nie znaczy że lekkiej – pracy na dłuższą niż w przypadku poprzednich pokoleń jesień życia młody pracownik najemny zaoszczędził kwotę rzędu kilkuset złotych.
W tej sytuacji nie dziwi brak zainteresowania państwowym systemem ubezpieczeń społecznych i jego planowaną reformą. Nieważne, czy osoby zatrudnione na czas określony, umowy o dzieło i umowy-zlecenia będą pracować do 60, 65 czy 67 roku życia, emerytura, jaką otrzymają do ręki nie wystarczy nawet na zakup przysłowiowych wacików.
Czy, nie wiążąc nadziei z publicznym systemem emerytalnym, młodzi, zatrudnieni w sposób niepełnowartościowy (underemployed) ludzie oszczędzają na przyszłość we własnym zakresie? W przytłaczającej większości nie. Po pierwsze nie pozwala na to ich wynagrodzenie, niższe niż w przypadku osób zatrudnionych na stałym, pełnym etacie. Ponadto perspektywicznemu myśleniu nie sprzyja niepewność, wbudowana w niestabilne, prekaryjne zatrudnienie. Pracując na umowy-zlecenia trudno jest planować nawet najbliższy rok. W tym kontekście zastanawianie się nad źródłami utrzymania za 50 lat wydaje się pozbawionym racjonalnych przesłanek wróżeniem z fusów.
Powyższy brak zapobiegliwości można interpretować jako dowód na intelektualną i moralną słabość młodego pokolenia, które, utrzymując się z pieniędzy rodziców, jest beztrosko zatopione w teraźniejszości, a jeśli urządza „marsze oburzonych” to tylko po to, by, ku satysfakcji części komentatorów – nieudolnie, odtworzyć atmosferę karnawału, jaki swego czasu można było obserwować w Madrycie czy Tel-Avivie. Tymczasem powody do protestów młodzi Polacy mają nie mniejsze niż ich hiszpańscy rówieśnicy. Według danych OECD, w 2010 roku odsetek osób pracujących na umowy na czas określony wyniósł w Polsce 27% i był najwyższy w Unii Europejskiej. Z analiz Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych wynika, że jedną z grup w największym stopniu zagrożonych prekaryjnym zatrudnieniem stanowią osoby wchodzące na rynek pracy. Co więcej, jednostka, która doświadcza niepełnowartościowego zatrudnienia, ma większe szanse pozostać na wtórnym, gorszym pod względem zarobków i gwarancji socjalnych, segmencie rynku pracy niż znaleźć zatrudnienie na czas nieokreślony. Dołączenie do prekariatu jest więc stosunkowo łatwe, w przeciwieństwie do wydobycia się z niego.
I właśnie to „podatna na zranienie” pozycja na rynku zatrudnienia, a nie skądinąd logiczne w obliczu wzrastającej długości życia, podniesienie wieku emerytalnego jest tym, o co młodzi mogą mieć pretensje do rządu. Obecna sytuacja, w której pracodawcy odnoszą podwójną korzyść, mogąc zwolnić prekaryjnego pracownika w każdej chwili i nie pokrywając jego ubezpieczenia społecznego, jest nie tylko niesprawiedliwa, ale i na wielu wymiarach niebezpieczna. Po pierwsze pozbawiony wystarczająco wysokich składek system emerytalny może okazać się niewydolny. Po drugie, gniew ludzi, którzy uświadomią sobie, iż ich pozycja jest gorsza od warunków, jakie miały wcześniejsze generacje, nie podda się łatwo stłumieniu. Ale to już nie będzie zmartwienie dzisiejszej ekipy rządzącej. Ekipy, której mniej więcej pięćdziesięcioletni członkowie pozostawili dwudziestolatków samych sobie, zapominając, że w czasach ich młodości planowanie własnego życia było nieporównywalnie łatwiejsze.
* Paulina Górska, współpracowniczka "Kultury Liberalnej"
** Tekst ukazał się jako komentarz do Tematu Tygodnia "Czy młodzi mają przyszłość w nosie?" w numerze 176 (21/2012) "Kultury Liberalnej"z 22 maja 2012 roku.
Inne tematy w dziale Polityka