Męski głos w telefonie:
-Kto jeszcze będzie?
Ja:
- Nie wiem. Zaczęłam od ciebie, bo uzależniłam datę spotkania od tego, kiedy ty będziesz mógł.
Zapada cisza.
Po chwili on z wyraźnie łamiącym się, wzruszonym głosem:
- Naprawdę?
Ja:
- Naprawdę.
Rozmowa nasza dotyczyła zaległego poczęstunku urodzinowego, który właśnie dzisiaj będzie miał miejsce.
Właściwie już nie musi z kwiatami, prezentem - jego wzruszenie faktem, że od jego obecności uzależniam datę imprezy - to cudowny dar dla mnie.
Potem okazało się, że kolejni zaproszeni będą poza miastem, nawet poza granicami Polski. Ale wyrazili żal, a nawet irytację, że ominie ich party, moje menu. Nadrobimy...
Jeszcze czekam na jedno potwierdzenie.
Być może będziemy tylko z Piotrem we dwoje.
Ale dla mnie to nie problem.
Przez prawię dekadę przyjaźni mieliśmy wiele spontanicznych spotkań tylko we dwoje. Nigdy się nie nudziliśmy - wręcz przeciwnie.
Gdy poznaliśmy się, w życiu bym nie założyła - że będzie to mój Przyjaciel.
Nie tylko ze względu na różnicę wieku - ale jesteśmy niejako z innych światów.
Kolejne lata wypełniły się nie tylko jego bardzo naturalnym szacunkiem wobec mnie, ale czymś co... nie od razu dostrzegłam, zrozumiałam.
Może dlatego, że nienachalnie, jakby w tle, z drugiego planu - ale roztaczał nade mną specyficzną aurę męskiej troski, ochrony. Bywało, że nawet nie pytał czy w czymś mi pomóc - tylko od razu mówił:
- Zostaw. Ja ci pomogę.
Gdy wracaliśmy nocą ze spotkań towarzyskich - zawsze mnie odprowadzał do klatki.
Gdy czuł, że zaliczam niż - wyciągał na pogaduchy, rozśmieszał, pytał co się dzieje...
Kiedyś, gdy inny kolega nawalił w pomocy - to Piotrek - choć poza miastem mówi do mnie:
-Nie martw się. Wsiadam w auto, zaraz będę.
Nie pozwoliłam mu zawalać swych planów gdzieś tam. Oporowałam - bo dzwoniąc do niego z mym help zakładałam, że jest w domu, czyli obok mnie.
Ale przyjechał i poratował sytuację.
Życie nie jest słodką bajką, a więc i w przyjaźni zaliczyliśmy kilka raf. Jednak potrafiliśmy o tym otwarcie rozmawiać, bez uników, mechanizmów obronnych.
Kilka lat temu znalazł na moim blogu pewien numer muzyczny.
Zapodaję go i pod tym wpisem.
Skontaktował się potem ze mną i powiedział, że ten kawałek wydobył z piwnicy jego uczuć miłość, która skończyła się jego wielkim bólem.
Już nie pamiętam czy jeszcze tego dnia, czy następnego zaprosił mnie do siebie i opowiedział tamtą historię.
Pokazał kadry tamtej dziewczyny.
Poznali się w stolicy, oboje należeli do klubu samochodowego.
Nie ukrywał, że po zerwaniu - stał się cyniczny wobec kobiet.
Odreagowywał ból - mnożąc kobiece imiona, które nic dla niego nie znaczyły. Rozczarowanie sprawiło, że pogrzebał wiarę w milość.
Powiedziałam mu wtedy, że miłości nie da się zawekować w sosnowej jesionce.
Że dopada, bez naszego przyzwolenia, bez logiki, terminarzu i nawet wobec mocno zakręconych okoliczności.
Zawahał się i pyta:
- Naprawde tak sądzisz, wierzysz w to?
Ja:
-Nie muszę wierzyć, ja to wiem.
Ale nie przekonałam go tamtego dnia.
Tak jak nie można pogrzebać miłości - choć wiara w nią umiera - tak nie można jej kneblować, gdy jest ona faktem.
Kiedy się kocha i jest się kochanym - i wtedy zdarza się specyficzny ból - że można aż tak, że wzajemność do tego stopnia.
Ale taki gatunek bólu, takie łzy - to raj, to życiodajne emocje, to w końcu wakacje od wiary w miłość.
Inne tematy w dziale Rozmaitości