Msza. Czas na kazanie. Na ołtarzu pojawia się ks. Marek Trzeciak.
Czyta z kartki przygotowany tekst.
Kolejne zdania, słowa - a ja czuję...że zaczynam płonąć w swej ławce.
Jeszcze nie wierzę, ale jednak...
Czytał moją pracę zaliczeniową /maturalną/.
Powinno to połechtać moją dumę, wypieścikać ego.
Ale nic z tych rzeczy.
Napalm wstydu trawił mnie nieprzerwanie.
Po mszy stał przed kościołem i widząc jak zbliżam się do niego - przyjął żartobliwą pozycję obronną - mówiąc:
- Musiałem. Bo jest świetny!
Nasza znajomość zaczęła się gorzej niż źle.
Podczas swych pierwszych zajęć z moim rocznikiem - odczytywał listę obecności.
Moje nazwisko pojawia się 2 razy - bo brat bliźniak.
Marek dziwnie przyjął, że robimy z niego kretyna, udajemy młode małżeństwo.
Nie dał się wtedy przekonać - jakby na świecie nie rodziły się bliźniaki.
Potem było znośnie - a po 4 latach wszystko się wyprostowało.
Nie wracam wspomnieniem do owej mszy, bo moje refleksje na kazaniu.
Pamiętam, że ową pracę pisałam na ostatni moment, niejako na kolanie - bo matura - a ja byłam prawie martwa z lęku o maturę z matematyki.
I tak jak na maturze z polskiego wylosowałam ostatnie z możliwych miejsc na sali - tak z matematyki - vis a vis dyrektora szkoły - pierwszy stolik.
Zanim cokolwiek... ryczałam tak strasznie - że sam dyro się mną przejął.
Przyniósł mi na pocieszenie swoją porcję lodów - nie wiedząc że prawie zafundował mi zawał - bo jak wziąć - gdy prawa dłoń pisze, a lewa skrywa kilometry ściąg ze wzorami.
Lepsi ode mnie nie zdali matury z matmy, a ja zdałam.
Bez wsparcia ściąg - bo cały czas byłam monitorowana przez komisję.
Ale nie o tym...
Po tamtej mszy Marek oddał mi moją pracę - z najwyższą oceną.
W domu na spokojnie - jeszcze raz ją przeczytałam.
I szok jaki wtedy przeżyłam - trwa we mnie do dzisiaj.
Niby wszystko jasne - mój charakter pisma, niby rozpoznaję kolejne myśli - ale ....w głowie jedna konkluzja - to nie moja praca.
Pisałam ją w przeogromnym zmęczeniu przedmaturalnym, z ogromnym deficytem snu - dlatego powinna być badziewna, nieprzemyślana.
Bo i nie myślałam ją redagując.
Liczyło się - oddać w terminie i nic więcej.
Nie, nie chodzi o zachwyt sobą.
Cały myk polega na tym, że nie widziałam siebie w tej pracy.
Nie potrafiłam odtworzyć procesu myślowego. Skąd moje wnioski, które objawiają mi się jako nie moje?!?
Tematem była jedna rzecz: grzech.
Ale nie w nurcie katechizmowych prawd.
Raczej próba jego redefinicji - pokazania w zupełnie innym świetle.
Marek stwierdził, że dla niego było to tak odkrywcze - że musiał zapodać na kazaniu.
Cała ta historia ma dla mnie kontekst metafizyczny.
I nie jest jedyną w mej biografii o takim klimacie.
Ktoś powie, że próby rozważania sytuacji życiowych z pytaniem: do którego momentu to ja, a od którego niejako nie ja - mogą trącić schizofrenią.
Bo przecież cokolwiek my - to do bólu ...my.
Jednak chyba nie do końca.
Można pewne zaskakujące sploty wydarzeń nazwać cudem, można szczęśliwym zbiegiem okoliczności - choć nikt nie uciekał...
Tam gdzie racjonalizacja wymięka, nie daje rady - zostawiamy - a warto byłoby zrozumieć.
Choćby dlatego, by docenić...
By pochylić głowę....
Bo zasług naszych w tym nie było...
I nie jest tak, by zacierać dłonie w rachubie - że ktoś za nas przestawi zwrotnicę - by było lepiej.
Nie ten wektor, nie ten kontekst.
Bo jeśli nie my - to i decyzje do nas nie należą - że w danej chwili tak, a nie inaczej.
To nie jest rodzaj snu.
To nie jest także wbijanie nadętej filozofii - tam gdzie nie ma na nią miejsca.
Niby kilka epizodów - nie o wszystkich piszę, choć są bardziej spektakularne w mej biografii - tak naprawdę kształtuje, modeluje nas w większej skali.
I optykę życiową, i architekturę nadziei, stosunek do drugiego człowieka, siłę, bezradność, fundamenty decyzji.
W tym wszystkim nie chodzi o to, by uwolnić nas od odpowiedzialności za cokolwiek. Ani za nasze zło, ani dobro.
Ten wpis jest o tym, że przy szczerej skardze - nie było Cię wtedy przy mnie, bo tylko jedne ślady stóp, moich na ścieżce mego życia - pojawia się answer -byłem, niosłem cię wtedy....
Inne tematy w dziale Rozmaitości