ladynoprofit ladynoprofit
458
BLOG

Seeking a Friend....

ladynoprofit ladynoprofit Rozmaitości Obserwuj notkę 10

Apokalipsa to nasz chleb powszedni.

W kinie zalewał nas już deszcz meteorytów, przemierzaliśmy skute lodem metropolie, widzieliśmy, jak po swoje wraca stłamszona natura. Dziesiątkowały nas mordercze wirusy, beznamiętne maszyny, zabójcze promieniowanie, a nawet rozwścieczona leśna fauna.

Rzadko jednak mieliśmy okazję śmiać się z nadchodzącej zagłady. "Przyjaciel do końca świata" daje nam tę możliwość, choć często jest to śmiech, który więźnie w gardle.

Film debiutującej za kamerą Lorene Scafarii rozpoczyna się radiowym komunikatem o nieudanej misji wahadłowca Deliverance - ostatniej deski ratunku dla ludzkości zagrożonej przez gigantyczną asteroidę, Matyldę. Słysząc, że za trzy tygodnie Błękitna Planeta zamieni się w obłok pary, żona głównego bohatera wyskakuje z samochodu i znika w mrokach nocy. To oczywiście nie koniec kłopotów Dodge'a (Steve Carell) - faceta, który zaczął przeżywać swoją apokalipsę na długo, zanim Ziemia znalazła się na kursie kolizyjnym z Matyldą.

Dodge zmarnował wiele szans i popełnił błędy, których nie może sobie wybaczyć. Jego emocjonalnie rozchwiana sąsiadka (Keira Knightley) nie będzie miała nawet okazji, by pójść w jego ślady.

To, co ich dzieli, jak na ironię ich łączy - oboje, ze skrajnie różnych powodów, nie chcą zgodzić się na abnegację. Podróżując przez kraj, są świadkami tego, jak ludzie radzą sobie z widmem Armageddonu.

Efekt ich obserwacji Scafaria zamyka w kapitalnych, komediowych mikroscenkach.

 Jako uniwersalna opowieść o samotności - o oswajaniu jej, strachu przed nią, a nawet o czerpaniu z niej siły    /Michał Walkiewicz /
    
Kiedy w  opisie filmu trafiłam na termin - asteroida - chciałam go odłożyć.

Ale tak jak w cytacie z innego filmu: "Sowy nie są tym czym się wydają" - nie jest to kolejna katastroficzna story.

Tak jak w recenzji powyżej - to sprawnie zrobione studium o samotności.

Bywa, że my sami zastanawiamy się, czym wypełnilibyśmy ostatnie dni swego życia.

Tu została złamana konwencja - no niby asteroida pomyka kolizyjnie w nasz glob, a my śledząc kolejne  sceny - uśmiechamy się. To nie jest ów uśmiech komediowy - dominuje czarny humor, absurd, groteska - czyli to co kocham...

Choćby scena z mocno nieatrakcyjnym mężczyzną, który jest szczęśliwy jak nigdy dotąd. Wyjaśnia przyczynę radości niepomiernej:

 - Stary - nastała era rain of pussy! Nie boją się ciąży, czy jesteś chory, nie musisz potem dzwonić. No raj!

Albo fraza na drodze...w samochodzie, gdzie mężczyzna opłacił zlecenie swego samobójstwa. Mają go zdjąć, gdy nie będzie wiedział kto i kiedy. Nic wesołego - ale widz....zmuszony jest do śmiechu...

Z twarzy głównego bohatera nie schodzi pełne irytacji pytanie WTF?!?

Bo to co dzieje się wokół niego to tragifarsa.

Jednak nie o śmiech chodzi w tym obrazie.

Jesteśmy świadkami nie tylko przyśpieszonego okolicznościami rachunku sumienia, ale też skokowych zmian w optyce postaci, w ich świecie emocji.

Mnie najbardziej uwiódł rzadki paradygmat - nachylenia się nad drugim człowiekiem, gdzie właściwie każdy już w obliczu kataklizmu powinien celebrować własny pępek.

Ostatnia scena zabiera nas tam, gdzie każdy gest i każde słowo są większe niż kino.
 

Ostatnia scena uświadomiła mi - dlaczego wobec nadchodzącej burzy /trudno ją zestawiać z asteroidą, ale jednak/ pojawienie się słów "Nie bój się Mała" ruguje lęk, choć przecież nie może chronić....

 

Zakochana w suwerenności. Smakoszka autentyzmu. Ze słabością do erekcji intelektu. ministat liczniki.org

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Rozmaitości