"Lepiej czasem spaść, niż nigdy nie latać". Bułhakow
Nigdy się tych ludzi nie spotkało. Nie poznało.
I już nigdy nie spotka.
Ma się w dłoniach odpryski z 5 lat autentycznego uczucia.
Miłości, która nic nie robiła sobie z trwającej wojny, ale która musiała się jej podporządkować.
W miłości nigdy nie ma 50%/50%.
Tu jednak zarysowuje się o wiele większa różnica. Taka, która stawia mężczyznę w roli petenta.
Prawie każdy jego list zaczyna się pytaniem, dlaczego ona w ogóle do niego nie pisze.
Ratuje się myślą, że jego listy giną w zawierusze wojennej.
W pierwszych dniach stycznia 1939 pisze:
"Rok 1938 zamknąłem bilansem bardzo wysoko dodatnim, co uzyskałem egzaminem I roku i Twoją znajomością, którą nie wiem jak mam interpretować, czy jako meteor, który zabłysnął na moment w moim dotychczasowym życiu, pozostawiając za sobą wspaniałe, ale potężne wrażenie na mojej świadomości, czy jako coś nadzwyczajnego, ale dłużej pozostającego, nie w złudzie, ale w rzeczywistości.
To ostatnie mogę uzyskać przy Twojej powiedzmy zgodzie, bo o moją nie pytaj, gdyż całego siebie oddałem do współpracy... oczywiście z Tobą.
Rok 1939, jako Nowy Rok witałem walcem, ale tylko jako dyrygent orkiestry, bo powiedziałem, ze nie mogę pierwszego walca komu innemu, jak nie Tobie."
Jest jej wierny, jest jej oddany, a gdy w kolejnych listach szaleje z radości, bo napisała, że on jest jej, z niepokojem pyta, dlaczego zaraz potem ona asekuruje się słowami" ale nie bierz tego na serio".
O naiwności męska...
W sierpniu 1939 - nagle zwerbowany na ćwiczenia wojskowe pisze do niej, że gradowe chmury nadciągają, że chyba zbliża się coś, co z trudem można przeżyć.
Ale żył, kochał, pisał na potęgę.
Oscylował pomiędzy amokiem uczuciowym, szaleństwem a przeczuciem braku wzajemności, którego jednak nie chciał dopuścić do swej świadomości.
Mam tylko jeden jej list i to pisany na maszynie. Przypomina pismo urzędowe, suche, bez-emocjonalne i pełne pretensji. Kilka razy powtarza w nim, że sobie nie ma nic do zarzucenia. Ponaglenie a propos frekwencyjności jego listów, które powinny jasno deklarować uczucia wobec niej.
Moment - jeśli ja mam pakiet listów od niego, z pieczątkami na znaczkach - to znaczy, że te na pewno do niej dotarły. 5 lat wypełnionych jego marzeniami o niej, wykrzyczanej w listach miłości i bólu, że on nie dostaje od niej słów żadnych.
Może coś przeoczyłam...
Na prawie rok przed końcem wojny otrzymał lakoniczną kartkę na swoje imieniny i pisze do niej ( pracując w szpitalu, na internie):
"Aha! Przypomniałem sobie jeden szczegół: oto czytając w gabinecie Twoje życzenia siostra obserwowała mnie i wyczytałem w jej oczach: przecież tam tak niewiele napisane jest, a ja tak długo czytam. Nic nie powiedziała, ale spostrzegła, że właśnie na te życzenia czekałem."
Jeden jej list i także podanie o pracę z życiorysem.
Ma inne małżeńskie nazwisko niż przez lata piszącego do niej.
Nazywał ją Słońcem, Promykiem - i topiła wosk jego uczuciowych skrzydeł.
Czy było warto? Czy szkoda, że tak?
Sam sobie odpowiadał na to pytanie, że nawet brak wzajemności nie jest dramatem, jest szczęśliwy, bo dane mu było kochać, bardzo kochać.
Czy przeżył, czy spełnił się jako mężczyzna? Nie wiem. Szukałam w necie i owszem, jest lekarz z jego nazwiskiem i imieniem, ale współczesny, inne pokolenie.
Nie jestem sędzią tych dwojga.
Nie opuszcza mnie jednak myśl, że ta realna, ale w dużej mierze epistolograficzna miłość sprawiła, że nie oszalał w tak trudnych dla Polski, Europy latach.
I kolejna myśl - w czasie pokoju, w epoce smsów, internetu - więcej mamy wojny w życiu sparowanych niż miłości...
Inne tematy w dziale Rozmaitości