Zderzyłam się wczoraj ze znajomą, która była przy narodzinach mego młodszego brata. Położna. Zbliżyły się z Mamą i tak stała się przyjaciółką rodziny. Gdy ktoś z nas chorował - to ona robiła nam zastrzyki.
No i wczoraj - przypadek...wpadłyśmy sobie w ramiona. 20 lat do opowiedzenia... Jednocześnie zdecydowałyśmy, ze skręcamy do pobliskiego parku, by tam na spokojnie zrelacjonować najważniejsze chwile życia.
Ona, niezmiennie ciepła, subtelna, otwarta...Dialog z kimś takim to czysta przyjemność.
Nie, nie było - jak ci się powodzi, jaki masz bolid, ile hektarów posiadłości...Nic z tych wątków. Ponad godzinę o istocie współbycia, rodzinnego, miłosnego...
Owszem przemyciłam, że mam Córeczkę, że urodziła się z porażeniem mózgowym, ale na szczęście wyszła z tego bez śladu.
Ona wie co przeżyłam, bo z racji zawodu była świadkiem wielu takich dramatów...
Ma za sobą onkologiczną batalię - wygrała..
Ubolewa, że jedyny syn rozwiódł się, a jej wnuk właściwe zerwał ze wszystkimi kontakt, chłopak w wieku mego Dziecka.
I choć trudne wątki - delikatny uśmiech nie ginął z jej twarzy, z jej źrenic. Zawsze była pełna pogody.
W latach gdy studiowałam zaprosiła mnie kiedyś na kawę do siebie i wtedy jej mąż powiedział, coś co pamiętam do dziś.
Okna jego firmy wychodziły na moją codzienną trasę na uczelnię. I ujawnia:
- Gdy o poranku zobaczę cię biegnąca na zajęcia wtedy uznaję, dzień się właśnie zaczął..
To było miłe, i jakże wtedy mnie zawstydzające:o)
Zawsze podobali mi się jako para - ona niższa ode mnie, a on 190 cm, a do tego misiowate gabaryty. Coś cudownego:o)
Potem trochę o książkach, ja jej, że planuję zakup najnowszej biografii Poświatowskiej. Miałam okazję wysłuchać autorki o jej poszukiwaniach, zmaganiach, dokopała się do wielu nieznanych dotąd historii z życia poetki. Zapowiada się bardzo intrygująca lektura.
Z Poświatowską mam też miłe, choć szpitalne wspomnienie.
Nie miałam jeszcze 30 - ki, to był czas mych imienin, koleżanka przyszła z prezentem - tomik Poświatowskiej.
Nie rzuciłam się - też dlatego, że znałam jej poezję.
Gdy zalogowano mnie w szpitalu - w sali były jeszcze 2 panie. Ale w ciągu kilku dni - wypisano je. Zostałam sama...na ponad 2 tygodnie. Ale nie nudziłam się. Coraz śmielej nawiedzali mnie pacjenci. Ktoś zaproponował grę w karty, kupili 2 talie i łamaliśmy cisze nocną nie tyle nawet samą grą, ale rozmowami przy niej. Gra to pretekst.
Wśród nich był Robert, 4 lata młodszy ode mnie.
Niebywale przystojny, ale nie to miało znaczenie. To był ktoś z kim nie tokowało się dla zabicia szpitalnej nudy. To był ktoś, kto intrygował sposobem myślenia, poczuciem humoru.
Z czasem tylko on do mnie przychodził. gdy wołałam na kawę innych - machali ręką, a Robert tajemniczo się uśmiechał.
Zrozumiałam...
Ale pewnego dnia były w TV wybory miss i zapytali mnie czy mogą do mej sali - bo miałam przenośny telewizorek. Jasne.
Przytargali krzesła, pyszne jedzonko, nawet jakieś procenty i zaczęło się..
Sama nie lookałam w ekran - skan ich twarzy - to była atrakcja!!!;o)
A jakie komentarze! Znaczy krytyczne..
W końcu rzuciłam do nich:
- Chór adonisów obraduje;o)))
Siedziałam z kolanami pod brodą na swoim łóżku i dobrze mi było - tak na marginesie całej sytuacji. Ów Robert pod przeciwległą ścianą, gdy nagle prosi siedzących przed telewizorem, by mi podali książkę.
Poświatowska...Zaznaczył który wiersz. Kiwnęłam głową, ze ok, że przeczytałam. Na co on:
- Teraz ty...
W pierwszej chwili nie złapałam. W drugiej... już tak...
I ponownie panowie na sali pośredniczyli w locie tomu poezji.
Adresat uśmiechał się czytając i za chwilę - kurier doniósł mi kolejną treść.
I tak kilkanaście razy...
Widziałam jak przy pewnych strofach twarz chłopaka zalewa purpura. Szuka chłodu w bieli sufitu, albo liczy na to, że nie dostrzegłam reakcji.
Poświatowska..Poświatowską..ale ta spontaniczna, nieplanowana przecież sytuacja dialogu strofami - to była dopiero Poezja!
Nie ukrywam z kolejnymi dniami klimat ...gęstniał - choć nie działo się nic.
A to wpadał z owocami dla mnie, z prasą kobiecą..bo był w kiosku więc pomyślał, że może chcę..
Zbliżał się dzień mego wypisu a panowie przy śniadaniu, że napisali petycję do ordynatora, by mnie nie wypuszczać. Myślałam, ze żartują, a oni i owszem napisali - ale rzecz jasna w żartobliwej konwencji.
Już w swoich ciuchach, spakowana, z dokumentacją medyczną w dłoni biegnę po torbę podróżną do swej sali..i powrót do rzeczywistości.
Bagaż ciąży mi na ramieniu, ale jeszcze ogarniam przestrzeń czy czegoś nie zostawiłam. Gdy nagle wpada Robert i staje tak blisko mnie, że wstrzymałam oddech.
Absolutna cisza.
Nie dość, że mała to jeszcze patrzyłam jedynie na jego stopy.
- Lady - powiedział..
Milczałam, ale cała byłam w dygotkach. Kumulacja emocji, tego co działo się nieśpiesznym nurtem..no i ta nagła fizyczna bliskość.
Ujął nadgarstek mej wolnej dłoni - mocno, na granicy bólu i włożył małą fiszkę. Domyśliłam się, co na niej jest.
Był na tej karteczce świat którego nie znałam, jeszcze nie znałam. Świat uwodzący już tym, co mogłam poznać.
Nie było pocałunku, choć starała się mnie zatrzymać, choć na dwie jeszcze chwile. wyszłam.
Nie odwracałam się.
Ale wiedziałam, że pozostał w tej pustej sali.
Karteczka z adresem, telefonem - to była najcięższa wtedy rzecz na całym globie. Słodka, ale ciężka.
Amputowałam tę słodkość ze swej biografii. Słodycz, której nie zaznałam. Nie mogłam. Wtedy już nie...
Lądując w koszu przeleciała ostrzem po całej mnie...
Wspomnienie - nie boli...
Poezja życiowej prozy...
Inne tematy w dziale Rozmaitości