Nie po raz pierwszy to, co w innych krajach demokratycznych jest normalne, w Polsce staje się przyczyną gigantycznej awantury. Tak było z katastrofą smoleńską i oficjalnymi raportami - w żadnym kraju np. na Zachodzie Europy nie byłoby do pomyślenia, żeby 30%społeczeństwa zadającego pytania i wątpiącego w rzetelność badań bez danych i bez materiałów zostało uznane za wariatów. Podobnie dzieje się z podejściem np. do agentury obcych państw. W każdym normalnym, sprawnie rządzonym kraju działalność obcych wywiadów przyjmuje się jako sprawę oczywistą i traktuje ją poważnie - nikt z tego nie szydzi a odpowiednie służby starają się mieć sytuację pod kontrolą. Jedynie Polska jest krajem szczęśliwym - ktokolwiek odważyłby się coś podobnego zasygnalizować czy o tym napisać, zostaje natychmiast okrzyknięty oszołomem i wyznawcą spiskowej wizji dziejów. Ewentualnie wariatem od Macierewicza.
Dokładnie tak samo wygląda sprawa, która ostatnio doprowadziła wręcz do wybuchu publicznej histerii - chodzi o tzw.grzebanie w życiorysach i w historiach rodzin osób publicznych. To, co w innych demokratycznych krajach też jest całkowicie normalne - oczywiście mówimy tu o osobach publicznych i znanych - w Polsce miałoby być z jakiejś tajemniczej, bliżej nieokreślonej przyczyny tematem tabu. A kto w ogóle próbuje się czymś podobnym zająć, jest niegodziwcem i powinien być skazany - z braku możliwości wtrącenia z tego powodu do więzienia - przynajmniej na ostracyzm zawodowy i śmierć publiczną. Pod tym względem sytuacja w Polsce nie przypomina zupełnie zachodnich demokracji, podobna jest raczej do pewnych azjatyckich dyktatur, w których a priori zakłada się coś w rodzaju boskiego pierwiastka i boskiego pochodzenia osób sprawujących władzę.
W życiorysach i w historiach rodzin polityków/osób publicznych można sobie swobodnie grzebać we Francji, w Niemczech (o proszę - nawet skomplikowana historia jakoś w tym nie przeszkadza), w USA - dosłownie wszędzie, tylko u nas nie można. Wokół sprawy panuje aura tajemniczości, grozy wręcz. A każdy, kto próbuje się wedrzeć w pilnie strzeżone tajemnice i naruszyć boskość elit, nazraża się na zarzut świętokradztwa, w najlepszym przypadku awanturnictwa politycznego. A prawda o rzeczywistości i obłudzie IIIRP okazuje się czasami brutalna, czasami żenująca.
Czy z faktu posiadania przodków nienapawających dumą musi koniecznie coś wynikać? Nie musi, ponieważ przodków, którymi nie ma się co chwalić, nikt sobie nie wybiera i można ich znaleźć w prawie każdej rodzinie. Można też zrozumieć, że ktoś kogo przodek był np. zwykłym donosicielem, ubekiem czy wysokim funkcjonariuszem partyjnym (to oczywiście trudniej ukryć), może mieć z tym problem i odczuwać z tego powodu nawet wstyd. To wszystko zrozumiałe i wszystko jest w porządku, gdy chodzi o osby prywatne. Jeżeli jednak osoba zabierająca się za politykę czy aspirująca do roli autorytetu moralnego nie ma odwagi zmierzyć się w sposób krytyczny z własną historią czy z historią własnej rodziny, to znaczy, że po prostu taki ktoś nie nadaje się do polityki ani do pełnienia funkcji publicznych. Tam trzeba podejmować czasami dużo cięższe decyzje i mierzyć się z dużo większymi problemami, trzeba ponosić odpowiedzialność - za kraj, za naród, za społeczność, itp. Dla narcyzów czy dla osób nadwrażliwych na własnym tle nie powinno być tam miejsca.
Chodzi też jeszcze o coś innego - jeżeli tacy przodkowie osób piastujących najwyższe stanowiska czy pełniących rolę moralnych autorytetów są skrzętnie zatajani, to rzeczą naturalną jest, że w społeczeństwie rodzi się pytanie "dlaczego tak się dzieje, co oni mają do ukrycia?". Gdy dostrzegalna jest pewna prawidłowość, że zadziwiająco wiele dzieci zadziwiająco podobnych rodziców robi zadziwiająco podobne kariery, nie można się dziwić, że powstaje wrażenie, że coś jest nie tak i że ta oficjalna demokracja to jakaś farsa dla głupiego ludu a tak naprawdę decyzje zapadają zupełnie gdzie indziej, poza oficjalnymi, demokratycznymi strukturami. Do etapu tych przemyśleń i tych pytań sytuacja dzisiaj właśnie doszła.
Tak więc grzebmy w życiorysach i badajmy historie rodzin osób publicznych, szczególnie tych na wysokich stanowiskach - dokładnie tak samo, jak dzieje się to bez żadnych protestów i histerii w innych demokratycznych krajach. Oceniajmy jednak polityków/osoby publiczne nie za przodków a za ich własne dokonania i postępowanie, ze szczególnym uwzględnieniem ich stosunku do tych mniej chlubnych członków rodziny i ich historii. Także tych obszarów, w których ich działalność publiczna zazębia się z historią ich rodzin.
P.S. Wszystkim ewentualnym złośliwcom, którzy przyjdą tu z wątkami osobistymi oświadczam, że w mojej rodzinie były osoby, z których można byłoby brać zawsze i wszędzie przykład oraz i osoby mniej ciekawe czy kontrowersyjne. Byli awanturnicy, patrioci, którzy zapłacili za swą działalność i przekonania życiem, skandalistka, utracjusz, fachowcy, partyjni, bezpartyjni, osoby głęboko pobożne, wojujący ateista, socjaliści, endecy i kilku gdzieś pomiędzy. Na szczęście nie jestem osobą publiczną więc i nie muszę niczego publikować ani z niczego się tłumaczyć. Gdybym nią jednak była nie miałabym z przodkami problemu i nie histeryzowałabym na tle "grzebania w życiorysach".
Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka