Artur Lewczuk Artur Lewczuk
559
BLOG

Tratwa "Meduzy"

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Społeczeństwo Obserwuj notkę 7

Dawne teksty kultury są czymś, czego sensu można dociekać, zastanawiając się nad tym „co autor miał na myśli”, ale i czymś, co można ożywiać, wkładając je w ramy współczesności. Wyjęte ze starej oprawy i umieszczone w nowej powodują niekiedy, że to, co w nas jest nieuświadomione, a zawarte w mgle przeczuć intuicyjnych związanych z codziennością, przestaje być konturowe i nabiera wyrazistego kształtu. Tak oto sobie pomyślałem, kiedy podniosłem głowę znad obrazu Héodore’a Géricaulta „Tratwa Meduzy”. To malarskie przedstawienie nawiązuje do bardzo dla człowieka wstydliwej i paskudnej historii, tak paskudnej, że nawet nie mam odwagi, by ją pokrótce opowiedzieć. Zostawmy ją. Przykryjmy tę opowieść kirem milczenia.

W każdym razie w pewnej chwili, kierowany epifanicznym podszeptem, pomyślałem sobie, że ten obraz można porównać do sytuacji naszego społeczeństwa. I zaraz załopotała we mnie myśl, że pomiędzy rozbitkami z obrazu Géricaulta a naszą narodową tratwą, zachodzi pewna analogia. Bo czyż nie dryfowaliśmy przez ostatnich parę lat? Czyż nie działy się na naszej narodowej tratwie rzeczy nie do pomyślenia, choćby swoisty polityczny kanibalizm? Czyż nie jest tak, że i nad nami wisi wielka chmura, która, swoim mocnym granatem nienawiści, zapowiada wielką burzę? A poza tym, tu i tam widać, że trwa akacja ratunkowa.

Rozbitkowie znajdujący się na tratwie Meduzy, zobaczywszy statek ratunkowy, reagują różnie. Jedni są najwyraźniej uradowani pojawieniem się zbawczego korabu – machają ku niemu to białym, to czerwonym płótnem. Inni, usadowieni po bokach tratwy, wyglądają jakby wstąpiła w nich nadzieja. Są i tacy, którym tak naprawdę jest obojętne, co dzieje się wokół nich. To jednak nie wszyscy bohaterowie obrazu, bo widać pośród rozbitków i takich, dla których pojawienie się statku ratowniczego nie jest niczym radosnym. Ono nie ożywia ich dusz. Usadowili się na końcu tratwy i odwróceni tyłem do czegoś, co jest dla nich brygantyną, trwają w osłupieniu, a może nawet w rozpaczy. Radość i rozpacz oto dwa krańce tratwy – jakże dwa różne odczucia tego samego zdarzenia.

Dlaczego niektórzy rozbitkowie nie krzyczą radośnie, nie wpadają sobie w ramiona z poczucia szczęścia, że oto zaraz ich udręka się skończy? Pomyślałem sobie, że powody tego mogą być różne. Może są na tyle mądrzy, że wiedzą, że zanim statek ratunkowy dopłynie do tratwy, to tratwa może zatonąć, bo w każdej chwili może rozpętać się sztorm, który przyniesie ostateczną zagładę. Tym samym zdają sobie sprawę z tego, że radość tych, którzy są na początku tratwy, to radość ludzi krótkowzrocznych, pozbawionych rozsądku, świadomości, że nadzieja to przedwczesny moment, by zacząć trwać w radosnym uniesieniu. A może przeczuwają, że statek, który pojawił się na horyzoncie, to jedynie Latający Holender? Może myślą, że to statek aniołów, którzy zaraz okażą się zwyczajnymi piratami. Przyszło mi na myśl też, że może to, jacy są, wynika z ich strachu, z tego, że są prawie pewni, że ich podłość, to, czego dopuścili się w czasie, kiedy wraz z innymi dryfowali po morzu, ujrzy światło dzienne. Być może wiedzą, że pojawienie się statku ratowniczego przesądza o karze, która ich dotknie.

I pewnie bym poprzestał na myśli, że oto sytuacja ta pokazuje, w jak różny sposób ludzie, dawniej i dzisiaj, mierzą się z tragizmem życia, jak w różny sposób go pojmują, gdyby nie inne zdarzenie. Otóż nie wiem dlaczego, ale uległem namowie jakiegoś licha i obejrzałem rozmowę Tomasza Lisa z ks. Kazimierzem Sową i prof. Ireneuszem Krzemińskim. Zapowiadała się ciekawie: z jednej strony dziennikarz dociekliwy, zafrasowany, próbujący, niczym dziecko zagubione we mgle, znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania (no bo jak inaczej wytłumaczyć to jego ciągłe pochylanie się w stronę towarzyszy rozmowy – jakby coś bardzo go bolało, jego podpieranie głowy ręką, dotykanie palcem ust?); z drugiej strony autorytet naukowy i autorytet moralny. W takiej sytuacji można było przypuszczać, że nic tylko podstawić bukłaczek na myśli i czekać, aż zaraz będzie kapać ciurkiem esencja mądrości. Spadło jednak tylko trochę kropel jadu. O mądrości rozmówców trudno mówić, bowiem posługiwali się przede wszystkim tezami bez przekonującej argumentacji, a tym bardziej bez dowodów.

Ksiądz Sowa podzielił się swoim odkryciem nurtu pisokatolickiego w dzisiejszym polskim Kościele. Stwierdził, że skoro jest katolicki rząd, to część księży „chce zrobić katolicką Polskę”, a to, jego zdaniem, powoduje, że księża ci zgadzają się na „imprezy polityczne” w kościołach; tym samym zamieniają w swoich świątyniach Boga na bożka narodu. Jak mówił, Kościół w Polsce w wyniku tego zjawiska, może „zatracić punkt odniesienia”, czyli zgubić swoją drogę. Do tego niepokojącego grzmotu ks. Sowy dołączył się grzmot prof. Krzemińskiego – identyczny w swoim wydźwięku, bo Profesor powiedział, że dostrzega w Kościele nurt, o którym mówi ks. Sowa, z tym że nazwał go synonimicznie nurtem narodowokatolickim. Cechą główną tego nurtu ma być to, że jego wyraziciele chcą być „Kościołem przedwojennym w państwie rządzonym przez wodza, elitę z kompletnym lekceważeniem nauki, współczesności, świata”. W mniemaniu Profesora to pragnienie wywołane jest tym, że część polskiego duchowieństwa widzi w realizacji idei Kościoła narodowokatolickiego szansę na zaspokojenie chęci rządzenia państwem i posiadanie związanych z władzą przywilejów. Nic więc dziwnego, jak przekonywał prof. Krzemiński, że część polskiego duchowieństwa popiera autorytaryzm i jest kuszona przez „prawicowy terroryzm”, a tym samym zapewne pośrednio przyczynia się do tego, że „Polska jest na prostej drodze do faszyzmu”.

Kiedy tak wtajemniczałem się w pustynię tej rozmowy, to pomyślałem sobie o jej dyskutantach: ależ to ci z „Tratwy Meduzy”, ci siedzący z tyłu. Jednak wraz z jej „postępem” zacząłem mieć coraz większe wątpliwości, czy rzeczywiście to ci sami ludzie. Jakby ci i nie ci: niby z tyłu na tratwie, odwróceni, ale jakby uważali, że są na jej przedzie. Niby zasępieni, pełni obaw, ale jednocześnie weseli i skorzy do żartów do groteskowych żartów z Jarosława Kaczyńskiego. Niby refleksyjni, ale gotowi, w imię „obrony demokracji”, nazwać „faszystą” każdego, kto inaczej widzi świat niż oni. Niby zdolni do ekspiacji, bardzo religijni, ale bez poczucia tego, że i oni mogą błądzić, że, niechby w drobnej cząstce, ale i oni ponoszą winę za to, co dzieje się z narodową tratwą.

Płynący statek ratowniczy to dla nich statek zarazy, korab trędowatych, dlatego krzyczą do nas na swój sposób nieustannie Witią Gombrowiczem: „Płyńcie do Szaleńca, Wariata waszego św. ach chyba przeklętego, żeby on was skokami, szałami swoimi Męczył, Dręczył, was krwią zalewał, was Męką zamęczał.” Cóż, wiedzą doskonale, że przekonanie innych do tej myśli, spowoduje, że to, co jest nadzieją, będzie widziane jako upiór, a więc odstraszy, i to tak bardzo, że zaraz rozbitkowie zaczną zrywać z masztu tratwy żagiel, żeby tylko nie przybliżyć się do tego, co jest wybawieniem z opresji.

Goście Tomasza Lisa, jak i on, to synekdocha zjawiska, z którym żyjemy od wielu lat. Oczywiście można nawet pomyśleć, że tacy ludzie są jak narodowy bandaż, patrząc jednak na to, w jaki sposób chcą opatrywać nasze narodowe rany, wolę myśleć, że już wiem, dlaczego, zanim powstał obraz „Tratwa Meduzy”, Géricault zrobił najpierw wiele jego szkiców i dlaczego, by je wykonać, dokonywał obserwacji w klinice doktora Étienne’a Jean Georgeta.

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo