Lubicz Lubicz
460
BLOG

Ach te klimaty!

Lubicz Lubicz Rozmaitości Obserwuj notkę 17

Ach te klimaty podlane ciepłym browarkiem, zagryzane zawiniętym w wytłuszczoną czytaniem gazetę wędzonym węgorzem. Ci co przeżyli sami wiedzą, ci co urodzili się wcześniej lub później mają zapewne własne historie. Opowiedzieć jednak nie zaszkodzi.

Jako mały chłpczyk zwykle spędzałem kilka letnich tygodni w Sopocie z Mama Samasłodyczą lub z Dziadkami. Z jednej strony nie mogłem się doczekać z drugiej jednak miałem moje pierwsze dziecinne wątpliwości, bo całodzienne siedzenia na plaży to dla sześciolatka zajęcie wymagające sporo samozaparcia i dobrej woli. Co wolno sześciolatkowi na plaży? No właśnie. Ile można w końcu kopać dołki, stawiać babki, szukać muszelek czy brodzić w wodzie do kostek. Nawet małosolne ogórki z wiadra tracą z czasem swój urok.

Dlatego po dniach plażowych męk, zbratany losem z całą hordą równie jak ja wynudzonych bachorów, z nadzieją wyczekiwałem rozpoczęcia sezonu autografowych łowów na licznie nawiedzające wybrzeże gwiazdy i gwiazdeczki sopockiego festiwalu. Niestety mój łowiecki rewir był raczej skromny bo musiałem teoretycznie pozostawać w zasięgu matczynego wzroku. Teoretycznie miało to zapewne głęboki sens jednak w praktyce nie zdawało zazwyczaj egzaminu. Co każdy sześciolatek jak również rodzic takowego z pewnością w tym miejscu potwierdzi. Dlatego, po setkach publicznych upokorzeń, płaczów i tupań, musiałem się tylko od czasu do czasu (częstotliwoć była uzgadniana i w zależności od humoru ograniczana do kwadransa, połowy lub godziny, co dla mnie nieposiadającego zegarka było i tak całkowicie iluzoryczna miarą) meldować i zdawać raport z tego co robiłem, gdzie byłem i znosić z dzielną miną takie różne rzeczy, które dzieci (zdaniem rodziców) pasjami “uwielbiają”. Podciągnąć gatki (miałem kilka takich kretonowych z jakiś resztek po firankach, uszytych przez moja Babcię, absolwentkę nie tyle szkoły krawieckiej co przedwojennego warszawskiego konserwatorium) uczesać się (co za bezsens na wietrznej plaży), nasmarować się jakimś, podobno wytwornie pachnącym, tłustym paskudztwem (wszelkie fruwające i pełzające badziewie dostawało miłosnego amoku na pierwsza woń tego cuda), zjeść rozpywającą się na słońcu bułkę z białym serem (do dzisiaj serdecznie nienawidzę) i takie różne inne tortury.

Tak mijał dzień za dniem, rutynowo, bez większych niespodzianek. Do czasu. Pewnego dnia przyleciałem zdyszany  i głośno oznajmiłem towarzystwu zabierającemu się w cieniu grandowskiego tarasu do kolejnego z rzędu robra, że niestety nie mogę nic zjeść, wypić, czy też poddać się grzebieniowj torturze i w ogóle koniec tej smyczy, bo – tu wykrzyczałem z całą siłą sześcioletnich płuc – Rodowicz daje na molo!

Nie powiem, moja nowina spotkała się ze sporym zainteresowaniem, żeby nie powiedzieć aplauzem licznie zgromadzonych pod Grandem plażowiczów. Samąsłodycz zamurowało z zachwytu a ja biorąc powszechną radość za przyzwolenie, szalenie z siebie dumny, pobiegłem co tchu w kierunku mola. Biegłem jak szalony a świadomość setek oczu na plecach dodawała mi skrzydeł. Moja ci ona!

Minęło parę lat i juz jako tryskający testesteronem młodzieniec, szesnastoletni licealista czyli człowiek z autodefinicji dorosły i gotowy na wszelkie losowe okoliczności, po wielu jękach i dyskusjach pojechalem pierwszy raz na wakacje sam*. No niezupełnie sam, bo z Pierwszą Wielką (tak mi się wydawało) Miłoscią, szkolną paczką i oczywiście z obowiązkiem codziennego telefonicznego meldunku**. Kierunek Kaszuby a konkretnie, Przywidz z łabędziem w herbie.
 
Ktoś kiedyś był z rodzicami, opowiedział drugiemu i tak jakoś wyszło. Przywidz na początku lat siedemdziesiątych to była wiocha zabita dechami. Niby uroczo, przepięknie, romantycznie ale ... no właśnie. Do przepięknych widoków trzeba dorosnąć a tryskające porami hormony niezwykle utrudniają konsumpcję nawet najpiękniejszych landszaftów. Z moją Pierwszą Wielką Miłością pokłócilem się już śmiertelnie w obtłuczonym PKSie marki San, więc po kilku dniach patrzenia na krajobrazy i kwitnacą wokół idyllę oraz przykrej nauczce, że po piwku nie należy pływać kajakiem, postanowiłem zwinąć manatki i udać się prosto w objęcia Sodomy i Gomory.  Tam oczekiwało mnie (tak przynajmniej głosiła fama) wieczne potępienie ale poprzedzone licznymi uciechami. Coś za coś, faustowy cyrograf, kwit na duszę, uciechy bez końca a potem takież potępienie. W oczach szesnastolatka umowa jak najbardziej uczciwa, znaczy się fair.
 
Sodoma (Gomora?) znajdowała się niedaleko Jastarni, z Przywidza łatwo osiągalna, chociażby autostopem i nosiła wdzięczną oraz owianą licznymi legendami nazwę - Karwia.
 
W Karwi, przechrzczonej spontanicznie przez pierwszych zwiadowców na Kurwię, od poczatku lat siedemdziesiątych balowały wszystkie "chuligany z Zamoyszczaka" oraz kilku zaprzyjaźnionych warszawskich i wrocławskich liceów. Prywatne namiotowisko na łączce za stodołą, szlauch z zimną wodą i drewniany wychodek, tzw. sławojka. Dwa wiadra ciepłej wody dziennie wyłącznie dla płci pięknej. Biednie było i skromniutko (nawet jak na PRL) ale wesoło.
 
To były ostatnie lata szkolnej rejonizacji oraz wychowawczego egalitaryzmu tak więc nawet ci, którzy mieli bogatych rodziców na stanowiskach w centralach handlu zagranicznego czy na wysokich partyjnych synekurach dostawali takie same grosze jak wszyscy (były oczywiscie wyjątki ale gdzie ich nie ma). Poza tym, obnoszenie się czyli szpanowanie było uważane za towarzyski faux pas czyli prostactwo (moda na szpan przyszła dopiero pózniej). Paliło się sporty, piło piwo i grzańca z jabola, kasa była wspólna i każdy nowoprzybyły wrzucał co mu rodzicielska ręka w przypływie czułości na drogę dała. Nikt głodny raczej nie chodził a jeśli nawet, to zawsze można było wejść na tzw. “sępa” do pierwszego lepszego domu wypoczynkowego w Jastarni i robić za wczsowicza lub zakochanego, czyli maślane oczy do kucharek. Na kiełbaski i browar zawsze jakoś udawało się z kasy wyskrobać, ognisko i nocleg na dzikiej plaży to była podówczas normalka, pomijajac sporadyczne patrole żandarmerii z Helu, nikt specjalnie nie gonił, czyli żyć nie umierać. Uważać trzeba było tylko z miejscowymi pięknościami oraz na przepustkowiczów z helskiego garnizonu.
 
Jeśli chodzi o autochtonki to Kaszubi mieli iście sienkiewiczowską wykładnię sprawiedliwości – Kaszub poderwać laskę – dobrze, ktoś Kaszubowi poderwać laskę – cała rodzina za kosy. Przepustowicze zaś żyli wyłącznie jedną myślą, jak tu skombinować kasę na kolejne pół litra. Z tamtych czasów wiem, że nawleczony na żołnierski pasek blaszany kubek, to bardzo przekonywujący argument w dyskusji ale także, że nie taki diabeł straszny, bo żołnierskie kamasze niekoniecznie predysponują do sprintów po piaszczystej helskiej glebie.
 
Wracając jednak do naszych, jakże egalitarnych i utrzymanych w ideologicznym duchu epoki zwyczajów napełniania obozowej skarbonki, pamiętam jak kiedyś zawitał na namiotowisko turysta z bratniej NRD (później okazało się, że zwyczajnie pomylił drogę). Trabant kombi wyładowany po dach i powyżej wszelkim bogactwem a za tym dowodem innowacyjnej wyższości socjalistycznej mysli technicznej zza Odry, stosowna przyczepa z tektury. Wszystkich z lekka przymurowało na widok tego bogactwa a pani Gospodyni (co jej nazwisko czas wywiał niestety z mojej pamięci), która zwykle zza szyby okna doglądała porządku, postanowiła opuścić bezpieczną twierdzę i przywitać szanownego gościa z kaszubską gościnnością, czyli na progu. Jak świat światem a Karwia Karwią, nikt jeszcze takiego zaszczytu na namiotowisku nie dostąpił. Tylko chleba i soli brakowało a może nie i to tylko pamięć mi płata psikusy. Wszystko jedno, było (żeby pozostać w duchu języka epoki) odlotowo, zajebiście elegancko i po bratersku internacjonalnie.
 
Jak już dotarło do nas, że to nie sen, nie fata morgana ani nawet nie białe myszki, to jak to mieliśmy w zwyczaju, wręczyliśmy szanownemu gościowi nasz “regulamin” opatrzony słownymi strzępami tłumaczenia w kilku europejskich językach, oraz potrząsneliśmy z nadzieją obozową kasą. Ostatecznie Ordnug muss sein a dziejowej sprawiedliwości zadość. Nie wiem czy to lejący się z nieba żar, widok czeredy obdartusów,  ewentualnie nasze mizerne, osłabione wielodniową konsumpcją, lingwistyczne talenty sprawiły, że turysta zza Odry wypiął na nas brzuszysko, wybałuszyl świńskie oczeta i wyraźnie szukając zwady, z prawdziwie szkopską butą oznajmił, że za miejsce zapłacił, taksę za powietrze uiścił i ... genug ist genug! Oj chłodem i resentymentem wszelkim powiało. Nu pogodi, nie z nami takie numery, Brunner ty świnio i szkopskie nasienie!
 
Do dzisiaj mam przed oczami jego minę, gdy następnego ranka przecierając jeszcze zaspane oczy pierwsze co zobaczył, to swojego wypieszczonego na wysoki połysk Trabanta rozłożonego na częsci składowe. Tu karoseria, tu koła, tu błotniki a jamik z kiwającą głową (to był podówczas musowy gadżet) tam gdzie jego miejsce, czyli w skleconej z kartonu budzie przy przyczepie. Wszystko z naszą wrodzoną polską fantazją i z niemiecką precyzją, posegregowane i ułożone w piramidki.
 
My, obudzeni ze snu niewinnego, tylko kiwaliśmy głowami twierdząc, że to zapewnie miejscowi lub ci z garnizonu – Sie wissen schon, niekulturne ludzie. Niemiec jednak nie chciał się z tym pogodzić, zamknął rodzinę w przyczepie i wyruszył na poszukiwanie sprzymierzeńców i sprawiedliwości.
 
Tak na nasze obozowisko, miejsce zbrodni, przybyła WŁADZA. Władza w liczbie dwóch, zwana podówczas Milicją Obywatelską, z należną uwagą wysłuchała niekończacej się litanii poszkodowanego, pokiwała ze zrozumieniem głową, trąciła obutą nogą trabantowy corpus delicti, spytała się grzecznie (tak miała w zwyczaju) czy ktoś z nas zna przypadkiem niemiecki, a po naszym zgodnym – ależ skąd Panie Władzo – spisała personalia wszystkich obecnych, zasalutowała i ... ruszyła galopem w poszukiwaniu przestępców. Taka to była władza. Zawsze galopem i zawsze na tropie :)
  
A my? No cóż. Za kilka skrzynek piwa skręciliśmy trabanta w try miga i życie wróciło do normy. Enerdowcy z okolic Lipska, okazali się być całkiem sympatycznymi ludzmi a fakt, że mieli dwie urocze i chętne do pogłębiania polsko-enerdowskiej przyjaźni córki, tym szybciej zatarł pierwsze, jakże niesympatyczne wrażenie. Tak byśmy zapewne balowali to dnia dzisiejszego, ale cóż, panta rhei, każda historia kiedyś się kończy i jedynym pocieszeniem jest, że koniec jednej jest przyczynkiem do następnej. Tak więc, któregoś ranka wszyscy rozjechaliśmy się, każdy w swoja stronę, obiecując solennie, że następnego roku spotkamy się w tym samym miejscu i w tym samym gronie. Że tak sie nie stało? Trudno, w życiu już tak bywa.
 
Czterdzieści lat minęło od „zbrodni“ w Karwi a jeszcze więcej od “skandalu” na sopockim molo i ... od pierwszego koncertu kilku młodych ludzi w londyńskim Marquee Club. Równo pięćdziesiąt lat jak z bicza strzelił ale tyle sie po drodze wydarzyło, że następnych pięćdziesięciu byłoby zapewno mało, aby to wszystko opowiedzieć. Przedziwnym zbiegiem okoliczności, drogi Lubicza z sopockiej plaży i tych z londyńskiego klubu kiedyś, dziesiątki lat później, skrzyżowały się ale o tym innym razem, bo to już rzeczywiście zupełnie inna historia.
 
PS: Nawet jeśli w opowiedzianej historii odkryją Państwo pewne czasowe (i nie tylko) niekonsekwencje, to proszę o wyrozumiałość. Narracyjna ars poetica, jak wiadomo, rządzi się własnymi prawami, więc proszę o przymknięcie jednego oka. Zapewniam, że wszystkie wymienione powyżej wydarzenia miały faktycznie miejsce i są jak najbardziej prawdziwe, podobnie jak wszystkie, wspomniane w tekście postacie.
 
Rock’n’Roll!
 
* Obozy harcerskie, kolonie letnie czy zrupowania wioślarskie pomijam, bo tam byłem jednak (teoretycznie) pod nadzorem, ha, ha  :)
 
** Latą lecą a pewne rzeczy pozostają jednak bez zmian, bo czym skorupka za młodu ... tak mi to meldowanie weszło w krew, że meldowałem się, “regularnie”, przez następnych czterdzieści lat. Piszę w cudzysłowie bo różnie to bywało ale gdy sam dorobiłem się dzieci, to nagle zrozumiałem w czym rzecz.
Lubicz
O mnie Lubicz

If I could stick my pen in my heart I'd spill it all over the stage Would it satisfy ya or would slide on by ya? Or would you think this boy is strange? Ain't he strayayange? If I could win you, if I could sing you a love song so divine. Would it be enough for your cheating heart If I broke down and cried? – If I criyiyied. I said I know it's only rock and roll But I like it. Ludzie do mie pisza :) Czy ty Lubicz złamany ch..u nie powinieneś trzymać fason jak prawdziwy komuch? Twoje agenturalne teksty (z których jesteś znany) dawno wystawiły ci świadectwo.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (17)

Inne tematy w dziale Rozmaitości