Co myślą i czują młodzi rodzice słyszący z ust lekarza, że ich pierworodne dziecko, mając zaledwie siedem dni życia, czeka zabieg chirurgiczny? Wysoka gorączka wraz z wymiotami i krwawieniem były objawami zwężenia odźwiernika.
Jak w takiej sytuacji mogli zareagować rodzice? Moja Mama udała się do świątyni, żeby przed wizerunkiem Królowej Polski prosić o Jej pomoc, o to, aby podarowała mi życie. Kapłan prędko udzielił mi sakramentu chrztu świętego. Objawy nagle ustąpiły. Lekarz był zdziwiony gwałtowną poprawą stanu zdrowia.
W wieku siedmiu lat wdała się infekcja wirusowa, na którą leki podane przez lekarza nie działały. W drugim tygodniu doszło do zaostrzenia stanu choroby. Był to Wielki Tydzień. W nocy z czwartku na piątek pojawiła się wysoka gorączka i ostre wymioty. Byłem bardzo słaby, bez sił. Rano, będąc już w przychodni lekarz po dłuższym badaniu opuścił gabinet, aby wrócić po chwili z innym lekarzem. Wspólnie osłuchiwali serce, wypowiadając łacińskie terminy. Trafiłem do szpitala z rozpoznaniem Miocarditis – zapalenie mięśnia sercowego, a jak się później okazało także Gastritis Acuta – zapalenie błony śluzowej żołądka.
Leżałem w sali przy dyżurce. Przez tydzień utrzymywał się stan około 40 stopniowej gorączki z szalonym tętnem. Ordynator nie był w stanie określić niczego dobrego, gdyż leki nie przynosiły pożądanego efektu. Rodzina w tym czasie uczestniczyła we Mszach Świętych, a Ksiądz proboszcz codziennie polecał mnie w Najświętszej Ofierze. Obok nie wypuszczali paciorków różańca ze swoich rąk. Po tygodniu stan zdrowia zaczął się poprawiać.
Moje dzieciństwo to pasmo wielu chorób, cierpień i ograniczeń z tego powodu. Częste wizyty u specjalistów medycyny w poradniach zdrowia, szpitalach i klinikach, stanowią tło mego dzieciństwa. Łącznie byłem hospitalizowany 17 razy. Leki zażywałem wielkimi ilościami, niektóre były sprowadzane ze Szwajcarii przez ciotkę z USA. Było to w latach '80.
Osłabione serce wraz z alergią czyniły organizm podatnym na wiele infekcji. Choroby wyniszczały organizm osłabiając odporność. Aby temu zapobiec przyjmowałem środki na uodpornienie i odczulenie. Niestety, z czasem rozwinęła się astma.
Ataki dny moczanowej powodowały puchnięcie kolan, które utrudniało mi poruszanie się. Taki atak trwał trzy dni. Do tego dochodził ból kończyn dolnych. Problemy z nerkami, jelitami, podejrzenie o cukrzycę oraz poliglobulię – z tym wszystkim musiałem mierzyć się w ciągu swojego życia.
W wieku dziewięciu lat, zbiegając z górki potknąłem się i upadłem, uderzając głową o wystający krawężnik. Siła uderzenia była tak mocna, że kości czołowe pękły i przemieściły się, wbijając w oponę mózgowo-rdzeniową. Kości osunęły się na łuk brwiowy unieruchamiając powiekę, a tym samym uniemożliwiając poruszanie nią i widzenie. Twarz natychmiast spuchła, a z nosa zaczęła wypływać krew. Rodzice przerazili się na mój widok, podobnie jak i chirurg na pogotowiu, który prędko nakazał udać się do szpitala. Na miejscu przystąpiono do badań RTG, tomografii komputerowej i innych.
O dziwo dokładnie pamiętam ten czas. Trząsłem się, a reakcje były spowolnione. Miły personel zajmował się mną, pocieszając i zagadując. Ogolono mi głowę. Trafiłem na zieloną salę, na której było bardzo jasno, a pielęgniarka przyłożyła maskę tlenową do twarzy, tłumacząc, że zaraz zasnę. Jeden wdech, drugi, trzeci...
Był ciepły, wrześniowy wieczór. Rodzice czekali w poczekalni, do których dołączyła część rodziny, ciocie, wujkowie. Wspólnie przesuwali paciorki różańca, ufając we wstawiennictwo Najświętszej Dziewicy.
„Państwo przywieźli syna w złotej godzinie” – tak ujął to jeden z medyków. Operowali mnie najlepsi w tym czasie neurochirurdzy w jastrzębskim szpitalu W stan gotowości postawiono załogę śmigłowca, którym w razie komplikacji miano mnie przetransportować do jednej ze śląskich klinik.
W tych dniach, oprócz modlitwy różańcowej, rodzina codziennie uczestniczyła w Eucharystii. Natomiast ja w szpitalu miałem łaskę przyjmować Najświętszy Sakrament z rąk Księdza kapelana. Stan zdrowia wprawiał lekarzy w zdziwienie. Z dnia na dzień był coraz lepszy. W szóstej dobie zostałem wypisany do domu.
Od impetu pozostała mi pamiątka – zdeformowana od uderzenia część czołowa oraz ubytek nad łukiem brwiowym i długa blizna po szwach.
Połowę edukacji szkoły podstawowej odebrałem w domu. Taka była decyzja rodziców za radą pedagogów, psychologów i lekarzy. Rodzice, jak i panie nauczycielki, zaobserwowali niepokojące zachowanie z mojej strony.
Neurolog przeprowadził badania. Diagnozą był zespół epilepsji typu Absence. To typowa dla tego typu urazów komplikacja. Moja nieobecność była niekontrolowana. Nie miałem na nią wpływu. Wyłączałem się w swojej świadomości, nawet o tym nie wiedząc. Rozpoczął się bardzo przykry okres badań i farmakoterapii. Zażywałem duże dawki silnych leków, które mnie otępiały.
Po kilku latach trwających napadów nauczyłem się je wreszcie rozpoznawać. Kiedy atak choroby mijał, towarzyszyło mi nieprzyjemne wewnętrzne odczucie. Jednak nie to mnie bolało. Ból sprawiała mi świadomość, że nagle pojawiałem się w innym fragmencie rzeczywistości, nie mając pojęcia, co mnie ominęło. Mogę to porównać do taśmy filmowej, z której wycina się jakiś kadr. Całość trwa nadal, jednak pojawia się widoczny brak, który zaburza całość. Kiedy włączała się świadomość nie miałem pojęcia, co się stało i jak długo to trwało.
To poczucie braku, tego nieświadomie przeżytego fragmentu życia, kosztowało mnie wiele łez i przykrości. Był to trudny i długotrwały proces. Jeden z prowadzących leczenie neurologów oswajał mnie ze świadomością, że ta choroba jest nieuleczalna, że nie będę nigdy w pełni samodzielny i nigdy nie będę mógł prowadzić samochodu. Ów lekarz wyznał mi, że sam na nią cierpi. Inny twierdził, że leczenie idzie w dobrym kierunku i na pewno gorzej nie będzie.
Badania, wizyty kontrolne, leki. Modlitwa. Wiara. Wytężona uwaga o bezpieczeństwo. Choć nie zawsze. Uwielbiałem jeździć na rowerze i pływać. O ile mogłem, to robiłem właśnie to. Na rowerze jeździłem w kasku. Na przekór. Oczywiście sam.
Kiedy zacząłem poznawać osobę św. Teresy od Jezusa i naukę, którą nam pozostawiła, postanowiłem oddać jej wstawiennictwu sprawę leczenia epilepsji. Teresa bardzo cierpiała na dolegliwości natury neurologicznej, paraliżował ją silny i długotrwały ból głowy. Pewnego dnia, po ponad dwudziestu latach leczenia i wielu przykrościach z powodu tych ograniczeń, prowadzący lekarz neurolog definitywnie zakończył proces farmakoterapii. Był 15 października 2013 r. Tego dnia przypada liturgiczne wspomnienie świętej Teresy z Avila.
Od razu udałem się Jasną Górę, aby podziękować Bogu i Maryi za kolejny cud uleczenia! Wreszcie, po wielu latach oczekiwania, mogłem przystąpić do upragnionego kursu prawa jazdy. Co to była za radość! Radość była tym większa, kiedy mogłem zdać egzaminy i otrzymać stosowny dokument! Nie wątpiłem w to, nigdy, że mogę zostać uleczony z epilepsji, że zdam egzamin na prawo jazdy i będę mógł prowadzić samochód! Czekałem na tę chwilę, ufając Bogu i będąc posłusznym lekarzom.
Po tym wszystkim udałem się także do Powiatowego Zespołu do Spraw Orzekania o Niepełnosprawności, aby prosić o ponowne rozpatrzenie mojej sytuacji zdrowotnej. Po dwudziestu latach życia z orzeczonym dożywotnim stopniem niepełnosprawności, lekarz orzecznik swoją decyzją, stwierdzając brak przeciwwskazań, wydał nowy akt nie zaliczając tym samym do stopnia niepełnosprawności.
Bóg pozwolił mi uwolnić się od licznych schorzeń i chorób. Podarował mi zdrowie, siły i sprawność fizyczną, którą wyrabiam w miarę możliwości. Lubię gimnastykować się, pływać i jeździć na rowerze, pokonuję wiele kilometrów pieszo, choćby z diecezjalną pielgrzymką śląską, idąc na Jasną Górę, dziękując Maryi za Jej opiekę nade mną.
Chwile, kiedy mogłem słyszeć z ust lekarzy, że choroba odeszła, że nie istnieje potrzeba dalszego leczenia, są chwilami nieopisanej radości w moim życiu. To prawdziwe perełki. Wszystko, co z nich wynika, np. fakt, że mogę wreszcie, po wielu latach tęsknoty, prowadzić samochód – jest dla mnie wyjątkowym doświadczeniem. To, że mogę wykonywać spokojnie wiele innych czynności, których wcześniej nie mogłem – są chwilami prawdziwej radości.
Jeszcze większą radością jest fakt, że mimo tych cierpień, zawsze było światło nadziei. Wraz z wiarą i miłością, którymi byłem otoczony, mogę przyglądać się Miłosiernemu Obliczu Ojca w Niebie i Bogarodzicy. To wszystko uświadamia mi, że posługa Kapłanów, sakramenty Kościoła, Komunia Świętych, modlitwa, postawa mojej rodziny i tych, którzy mnie wspierają w życiu, są przejawem Bożego Miłosierdzia. Są tchnieniem Tego, Który zechciał przyjść na ziemię i przyjąć naszą, ludzką naturę, aby wskazać nam w naszym cierpieniu ratunek. Jezus, który wycierpiał nieporównanie większe męki, pozostał pośród nas, w postaci tak prostej i pożądanej – w Postaci Chleba i Wina. Przychodzi przez ręce Kapłanów, ofiarując się na ołtarzach całego świata, czekając na gest przyjęcia Go do swego serca, na odrobinę wiary i miłości. Reszty dopełni On sam. Chce słuchać naszych skarg i tęsknot, pozdrowień i pytań. Chce odpowiadać i prowadzić. Bo kocha każdego człowieka. Za każdego umarł, aby każdy mógł żyć na wieki. Pragnie pomagać nam iść przez życie, razem z nami dźwigać nasze codzienne krzyże.
Uważam, że najwspanialsze, co może mi zaoferować Kościół to osobista i osobowa relacja z Bogiem! Z Tym, Który Jest pośród nas!
Niech Pan Bóg wynagrodzi mojej Mamie i mojemu Tacie każdy gest miłości z Ich strony. Za to, że zawsze mogę na nich liczyć, za to, że zawsze byli i czuwali nade mną. Za to, że przybliżyli mnie swoją postawą do Boga i Kościoła. Bóg zapłać!
Szczęść Boże wszystkim czytającym te słowa!
Inne tematy w dziale Rozmaitości