Moczadła to dawna osada, leżąca na terenie gminy Ostrowite, w powiecie słupeckim, województwie wielkopolskim. Znajdowało się tam tylko jedno gospodarstwo, należące niegdyś do rodziny Balcerzaków. Na dzień dzisiejszy nikt już tam nie mieszka. Cicha okolica nie pozwala jednak zapomnieć o bólach i cierpieniach, jakie doświadczyła przez lata terroru dwóch systemów totalitarnych: nazistowskiego i komunistycznego oraz krzyku rozpaczy i bezsilności jej jedynych mieszkańców.
Tuż przed wojną
W 1936 roku na Moczadła sprowadził się, pochodzący z pobliskiego Pępocina, Franciszek Balcerzak. Był on żonaty z Kazimierą Nowakowską z Ostrowitego i miał z nią szóstkę dzieci. Rodzina zakupiła gospodarstwo składające się z 32 hektarów ziemi.
Warto wspomnieć, że oprócz Balcerzaków na terenie gospodarstwa żyło i pracowało dla nich jeszcze kilka innych osób określanych jako komornicy, czyli chłopi bez własnej ziemi oraz domu, pracujący i mieszkający na terenie swojego chlebodawcy – bogatszego od nich chłopa.
Matko Boska weź mnie do nieba i daj mi kawałek chleba
1 września 1939 roku rozpoczęła się II Wojna Światowa w Europie. Około drugiego tygodnia września Franciszek, najstarszy syn Franciszka Balcerzaka, niemal nie stracił życia, gdy samoloty niemieckie zaczęły bombardować pobliskie pola. Gdy parę dni później lokalne ziemie opanowali Niemcy sytuacja diametralnie się zmieniła. Folksdojcz Maks, jeden z mieszkańców pobliskiego Szyszłowa, został wytypowany na sołtysa przez niemiecką władzę. Był to prawdziwie zwyrodniały nazista, nienawidzący Polaków. Dokonywał rewizji i donosił na mieszkańców do lokalnej żandarmerii. Pewnego dnia bez ostrzeżenia wszedł do domu Balcerzaków. Zobaczył, że na piecu gotuje się kiełbasa, pochodząca z zakazanego przez władzę uboju. Udawał, że jej nie zauważył, lecz już następnego dnia ponownie zjawił się u Balcerzaków w towarzystwie dwóch żandarmów. Niemcy po kilku minutach rewizji znaleźli w znajdującej się pod kuchnią ziemiance ukryte mięso. Szczęście w nieszczęściu rodzina nie przypłaciła tego odkrycia życiem. Zabrano im kiełbasę i w ramach kary nakazano zapłacić 10 marek niemieckich. Niezbyt surowy wyrok zirytował Maksa. Starał się potem, jak tylko mógł, im zaszkodzić. Pewnego dnia powiedział żandarmerii, że widział u Balcerzaków przestrzelone skóry zająców. Oczywiście była to wymyślona historyjka. Niemcy jednak przeprowadzili rewizję, w trakcie której nic nie znaleźli. Maks naciskał na nich, żeby dalej szukali. W końcu pewien Niemiec, mówiący zresztą po polsku, zdenerwował się i go zrugał za niepotwierdzone informacje. Po pewnym czasie Boża sprawiedliwość dosięgła szyszłowskiego folksdojcza. Po ataku Niemiec na ZSRS sołtys Maks dostał powołanie do wojska i słuch po nim zaginął.
W listopadzie 1941 roku, o drugiej w nocy, do domu Balcerzaków przyszło kilku okupantów. Powiedzieli, że gospodarstwo na Moczadłach przejmują Niemcy, a gospodarująca na nim rodzina ma 15 minut, aby się spakować i pożegnać z komornikami. Rodzina zamieszkała następnie w Wrąbczynkowskich Holendrach u pewnego polskiego gospodarza. Ciężkie warunki bytowe i konflikt z gospodarzem zmusiły ją do zmiany miejsca zamieszkania. Dzięki staraniom pani Kazimiery rodzina uzyskała, pod koniec 1941 roku, mieszkanie w Golinie (prawdopodobnie wcześniej zamieszkiwane przez wysiedlonych Żydów). Było to jednak niewyobrażalnie niekomfortowe do życia miejsce, pozbawione dosłownie wszystkiego. Balcerzacy początkowo spali na porozrzucanej po całym domu słomie. Później, dzięki ponownym staraniom pani Kazimiery, mogli spać na sprowadzonych pryczach.
Rodzinie nieustannie towarzyszył głód. Nie jedli niczego innego niż gotowane kartofle, wodę po gotowanych ziemniakach i placki ziemniaczane (oczywiście o ile był olej pod ręką lub jakaś inna tłusta substancja). Młodszy z Balcerzaków – Franciszek - wspominał po latach, że jego brat Feliks (urodzony kilka miesięcy przed II Wojną Światową) zwijał się z głodu na podłodze i głośno krzyczał: Matko Boska weź mnie do nieba i daj mi kawałek chleba… Jego modlitwa wywoływała zawsze wielką rozpacz rodziców, którzy nie mogli uczynić zbyt wiele, aby uśmierzyć ból własnych dzieci.
Franciszek, tak jak inni młodzi Polacy żyjący pod niemiecką okupacją, nie mógł chodzić do szkoły. Czas, który mógł przeznaczyć na naukę zastępowała mu praca fizyczna na rzecz okupanta. Wraz z czterdziestoma innymi dziećmi był zmuszony czyścić cegły po zniszczonym przez Niemców kościele w Golinie. Małoletnich pilnował srogi zarządca (niegdyś pracujący u dziedzica pobliskich Kawnic). Któregoś dnia nieznany z imienia 12-13 - letni chłopak postanowił rozprawić się z nadzorcą. Wymyślił pewien plan. Rozdzielił rówieśników na dwie grupki. Jedna, uzbrojona w kamienie i kije, poszła na cmentarz, a druga, również wyposażona w niezbędną „broń”, znajdowała się w pobliskich ruinach. Gdy przyszedł zarządca grupa z kościoła zaczęła go gonić i rzucać w niego kamieniami. Nadzorca uciekł na cmentarz, lecz tam został zaatakowany i pobity przez drugi zespół. Po skończonej akcji młody Balcerzak opowiedział swoim rodzicom o tym „wybryku”. Zmartwieni postanowili, że wyślą go na jakiś czas do siostry Kazimiery, mieszkającej blisko Kazimierza Biskupiego. Po dwudniowym pobycie u ciotki, wyruszył w dalszą drogę. Nie miał jednak zamiaru, przynajmniej na jakiś czas, wracać do Goliny, gdzie musiałby cierpieć dalej głód.
Przechodząc przez Kowalewo (wioskę zamieszkałą wówczas przez Niemców) natknął się na dobrze mówiącego po polsku gospodarza o nazwisku Zygar (?), który zaoferował mu nocleg i pracę. Młody Balcerzak nie głodował u niego (nie to co wielu innych Polaków pracujących przymusowo u bauerów). Niemiec wyrażał troskę nie tylko o niego samego, lecz również o jego rodzinę. Pożyczył mu swój rower i powiedział, żeby pojechał do rodziców i poinformował, że nadal żyje i nic mu nie jest.
Warto wspomnieć, że Zygar, oprócz dobrego serca, miał też specyficzne poczucie humoru. Niemiec uczył swoją żonę języka polskiego, jednak wplatał do wypowiedzi pewne polskie wulgaryzmy. Żona, nieświadoma znaczenia wszystkich zapamiętanych słów, zwracając się do polskich parobków, wtrącała do zdań wulgarne wyrazy. Jej niezręczne wypowiedzi kończyły się salwą śmiechu pracowników i ich niemieckiego gospodarza.
Po roku czasu Franciszek Balcerzak wrócił do Goliny. Okazało się, że żaden z Niemców nie szukał go po dziecięcej „rewolcie”.
Któregoś dnia jego matka dowiedziała się, że mieszkająca na „Dołkach” (dawna nazwa południowo-wschodnich peryferii Goliny) samotna pani Delegowska powiesiła się. Nie tracąc czasu wyruszyła do niemieckiego burmistrza, aby poprosić go o przyznanie domu
po Delegowskiej jej rodzinie. Nowy budynek był w lepszym stanie niż ten poprzedni. Dodatkowo znajdował się przy nim ogródek, który pozwolił Balcerzakom hodować, niedostępne dla nich przez wiele miesięcy, warzywa i owoce.
Nowe mieszkanie oczywiście nie pozwoliło Balcerzakom zapomnieć o trudnościach wojny. Niemieccy cywile z magistratu od czasu do czasu przychodzili do domu, aby znęcać się fizycznie nad starym Balcerzakiem. Do niezasłużonych „kary” dochodziło z błahych powodów, jak np.: niestawienie się w pracy z powodu choroby, a nieraz nawet bez jakiejkolwiek przyczyny…
Przemoc ze strony okupanta dotknęła również dzieci. Pewnego dnia Franciszka zaczepił nastolatek z Hitlerjugend. Niemiec zaczął go popychać i szturchać kijem. W pewnym momencie Balcerzak nie wytrzymał i uderzył go pięścią w twarz. Po oddaniu ciosu uciekł
z miejsca zdarzenia. Pech jednak chciał, że rok później napotkał tego samego nastolatka w towarzystwie 25-letniego Niemca. Na domiar złego młodszy Niemiec rozpoznał go. Balcerzak uciekł na zamarznięty staw, po którym przeszedł bez problemu,
za to Niemcy bali się na niego wejść. Skonsternowani zrezygnowali z dalszego pościgu.
Ze zmęczenia Rosjanie zasypiali i wpadali pod gąsienice czołgów
21 stycznia 1945 roku, w godzinach porannych, Golina została opanowana przez setki niemieckich żołnierzy, uciekających przed zbliżającym się frontem. Żołnierze ci, zapewne z obawy przed Rosjanami, odnosili się nieco łagodniej do miejscowej ludności. Byli nawet skłonni dzielić się jedzeniem. Pewien Niemiec zawołał wałęsającego się po ulicy młodego Balcerzaka, ponieważ chciał mu dać zupę do zjedzenia. Chłopak jednak odmówił. Rozwścieczyło to Niemca, który zaczął mierzyć do niego z karabinu. Na szczęście nie oddał strzału.
Następnego dnia Golina opustoszała. Panujący wówczas spokój został niestety szybko zmącony przez czołgi Armii Czerwonej. Na drogach była masa pojazdów pancernych oblepionych żołnierzami. Niektórzy z nich byli tak zmęczeni, że zasypiali i spadali z pojazdów pod gąsienice.
Rosjanie zaczęli od nowa tworzyć lokalną administrację. Uformowano na przykład przymusowe drużyny robotnicze składające się z niemieckich jeńców. Ich zadaniem było uporządkowanie miasta i jego okolic z porzuconych i zamarzniętych ciał Niemców. Ciekawe, że do usuwania rozjechanych przez czołgi ciał, oddziały wykorzystywały kilka dużych drzwi z budynków gospodarskich, na które wrzucali zmiażdżone i wgniecione w ziemię narządy oraz kości. Zmarłych chowano w poniemieckich dołach obronnych na terenie lokalnego targowiska. Akcja oczyszczania miasta, i jego okolic, trwała 3 - 4 dni.
Opanowanie Goliny przez sowietów nie uspokoiło Polaków. Golinianie nie tylko obawiali się samych komunistów, lecz również powrotu Niemców. Obawy te nie były bezpodstawne. Niedługo po zajęciu miasta do Goliny wjechało parę ciężarówek, wypełnionych niemieckimi żołnierzami. Ci Niemcy prawdopodobnie nie byli świadomi, że Golinę opanowali wcześniej sowieci. Doszło do drobnej potyczki pomiędzy nimi a Rosjanami, w wyniku której życie straciło kilka osób. Ostatecznie około 400 Niemców poddało się. Przetrzymywano ich przez jakiś czas w oborach pana Przygodzkiego. Los jeńców był jednak z góry przesądzony. Pewnego dnia zaprowadzono ich nad okopy na przedwojennym targowisku, gdzie zostali podzieleni na grupy liczące po dwadzieścia osób. Do rozstrzelania przydzielano, do każdej z tych grup, po czterech rosyjskich żołnierzy, z których każdy zabijał po pięć osób. Wśród zamordowanych znalazł się również niemiecki burmistrz Goliny. Te wstrząsające wydarzenia były nie lada „atrakcją” dla lokalnych mieszkańców, jak również dla ukrywających się w okolicy Żydów. Doświadczeni sześcioma latami niemieckiego terroru z chęcią obserwowali egzekucję niedoszłych oprawców.
Jeden sprawny zegarek za trzy działające
W styczniu 1945 roku pani Kazimiera przybyła do gospodarstwa na Moczadłach. Była tam świadkiem pospiesznej ewakuacji Mezmerów (?) – rodziny rumuńskich Niemców, którzy przejęli gospodarstwo po Balcerzakach. Gdy Mezmerzy wyruszyli ze swoim dobytkiem w stronę Szyszłowa pani Balcerzak weszła do dawnego domu. Znalazła w nim duże ilości pozostawionego jedzenia, żywe zwierzęta gospodarskie oraz spotkała swojego dawnego komornika – Bronisława Jakubowskiego, pracującego do niedawna dla niemieckich gospodarzy. W ten sam dzień przyszło jeszcze trzech innych Polaków. Powiedzieli, że służyli wcześniej u Niemców i byli z nimi ewakuowani. Poprosili o schronienie do czasu ustabilizowania się sytuacji na froncie.
Następnego dnia na Moczadła przybył syn Kazimiery - Franciszek. Po jego przyjściu pani Kazimiera kazała chłopom, ukrywającym się w gospodarstwie, zabić pięć ocalałych świń. Mięso schowała później w słomie, a część dała synowi z poleceniem dostarczenia go reszcie rodziny. Wręczyła mu również świeżo upieczony chleb. Gdy Balcerzak wrócił do Goliny radość pozostałych członków rodziny była niewyobrażalna. Po raz pierwszy od kilku lat mogli najeść się mięsem do syta...
Dla młodego Franciszka powrót do dawno niewidzianego domu na Moczadłach nie był jedyną nowością. Pewnego dnia w polu niedaleko Moczadeł znalazł martwego esesmana. Zmarły miał na sobie niezniszczone buty, mundur oraz płaszcz. Nie mogąc zdjąć butów i munduru wrócił do domu po nóż, aby dzięki niemu rozciąć zmarznięte obuwie i mundur, które dla nieżyjącego oczywiście nie miały żadnego znaczenia, a dla chłopaka, chodzącego przez sześć lat w samych łachmanach, było sprawą priorytetową. Po powrocie okazało się, że ktoś w międzyczasie zdołał z niego zdjąć buty i płaszcz. Na szczęście został mundur, który, pomimo że był dla Balcerzaka nieco za duży, po zerwaniu niemieckich insygniów oraz zaszyciu dwóch dziur po kulach, nosił przez kolejne dwa lata.
Niedługo potem los po raz kolejny uśmiechnął się do młodego Balcerzaka. Po kilku dniach w Golinie jakiś nieznany Polak podarował mu na ulicy swoje buty.
W podobnym okresie jego ojciec – Franciszek miał ciekawą rozmowę z pewnymi czerwonoarmistami, którym opowiadał m.in. o Moczadłach. W pewnym momencie jeden z żołnierzy zapytał się go, dlaczego nie wraca do dawnego gospodarstwa, skoro nie ma już tam Niemców. Balcerzak odpowiedział, że nie ma czym zabrać dzieci i swój skromny dobytek. Gdy Rosjanin to usłyszał, zatrzymał pewną niemiecką rodzinę, uciekającą swym wozem na Zachód. Kazał im go opuścić, bo chciał go dać Balcerzakowi. On jednak odparł, że nie chce tej furmanki. Żołnierz uznał to za obrazę. Wycelował karabin w Balcerzaka, nazwał go głupcem i kazał się wynosi. Niedługo później wszyscy Balcerzacy powrócili na swoje dawne gospodarstwo.
Nie po raz pierwszy Balcerzacy byli świadkami dziwnego, a niekiedy zabawnego zachowania Rosjan. Na przykład niektórzy z napotykanych czerwonoarmistów stwierdzali, że jeszcze nie widzieli „prawdziwych” Niemców. Wyobrażali sobie ich jako agresywnych, dzikich Germanów z rogami na głowie. Przez propagandę ZSRR ciężko im było zrozumieć, że obywatele III Rzeszy mogą wyglądać tak samo jak Rosjanie. Niejednego Polaka zadziwiała również wyraźna przepaść mentalna między naszymi Rodakami a nowymi okupantami. Zdarzyło się, że pewien czerwonoarmista dał Polakowi, za jeden sprawny zegarek, trzy rzekomo zepsute zegarki. Feralny żołnierz nie zdawał sobie jednak sprawy, że zegarek należy od czasu do czasu nakręcać, aby dobrze funkcjonował…
Zachowanie Rosjan nie pozwalało na zapewnienie należytego spokoju w okolicy, gdzie nadal przebywali Niemcy. Niemniej, aby nie dopuścić do powstania niemieckiej partyzantki często uciekano się do decyzji, jaką było rozstrzeliwanie niemieckich żołnierzy.
W naszym regionie do takiej sytuacji doszło również w Lucynowie, gdzie przy jednej stodole, rozstrzelano siedemnastu Niemców. Sowieci nie mogli jednak obsadzić każdego kawałka ziemi swoimi żołnierzami. Powstawały w ten sposób „luki”, którymi przemieszczały się niedobitki niemieckiej armii, dezerterzy czy uciekinierzy. Taką właśnie luką 25 lub 26 stycznia 1945 roku na Moczadła przyjechało konnym wozem osiemnastu niemieckich żołnierzy, którzy na kilka godzin zajęli gospodarstwo Balcerzaków. Co ciekawe szesnastu z nich potajemnie zdezerterowało w nocy. Rano został tylko jeden oficer oraz żołnierz, zdający mu raport o ucieczce kolegów. Pozostała dwójka Niemców niedługo później opuściła Moczadła.
Na szczęście nikomu nie zrobili krzywdy.
Po tej „wizycie” miały miejsce jeszcze drugie (tym razem bardziej dramatyczne) „odwiedziny”. Pewnego zimowego dnia w gospodarstwie Balcerzaków zjawiło się czterech niemieckich żołnierzy. Ich zachowanie było dość dziwne. Przez trzy godziny nie odezwali się ani jednym słowem do Balcerzaków. Patrzyli raz na siebie raz na polską rodzinę. W końcu zjawił się w domu pewien folksdojcz z pobliskich Wierzch, wleczący ze sobą wycieńczonego esesmana (Niemiec doznał hipotermii, gdy ukrywał się za stogiem siana). Dwóch z czekających w gospodarstwie Niemców położyło go na stole przy piecu i nakryło kocem. Po jakimś czasie zaczął dochodzić do siebie, jednak w pewnym momencie dostał silnych drgawek. Pani Kazimiera, bojąc się o rodzinę, zaczęła błagać Niemców o opuszczenie domu. Powiedziała niemieckiemu oficerowi, że powinni zanieść tego esesmana do sąsiadów – folksdojczów Maksów, którzy jeszcze się nie ewakuowali. Niemiec nie chciał dać takiego rozkazu swoim ludziom. W tym momencie zgłosił się młody Franciszek,
który powiedział, że zaprowadzi tego prawie nieżywego Niemca do Maksów. Oficer się zgodził. Pomocy udzielił również Bronisław Jakubowski. Po dojściu do domostwa okazało się, że żona sołtysa Maksa nie chciała się zgodzić na zaopiekowanie się Niemcem. Balcerzak i Jakubowski zawrócili i jeszcze przez jakiś czas kręcili się po okolicy, nie wiedząc co dalej robić. W końcu postanowili zostawić go samego na łące.
Dla Balcerzaków trudniejsze było jednak ponowne przyjęcie pod swój dach rumuńskich Niemców, którzy uciekli z Moczadeł. Dawnych niemieckich gospodarzy Rosjanie zawrócili do wcześniejszego miejsca zamieszkania. Życie w jednym domu z byłymi kolonistami przysparzało problemów, tym bardziej, że wielu Polaków mieszkających w okolicy (w tym Bronisław Jakubowski), chciało się srogo zemścić na Mezmerach, z powodu ich psychopatycznego zachowania. Balcerzak senior starał się jednak nie dopuszczać do takiej sytuacji. Powodem tego była ciągła obawa przed powrotem niemieckiej armii i kara jaka mogłaby spotkać Balcerzaków. Oczywiście nawet takie ekscentryczne zachowanie było niebezpieczne dla rodziny. Pewnego dnia, były pracownik Mezmerów, chciał pobić swoich dawnych pracodawców, jednak pan Franciszek uniemożliwił mu to. Sfrustrowany mężczyzna znalazł jakiegoś rosyjskiego żołnierza, którego upił wódką. Powiedział mu, że Balcerzacy wstawiają się za Niemcami. Komunista natychmiast zareagował.
Poszedł na Moczadła, wyciągnął z domu gospodarza i zaczął do niego mierzyć z pepeszy. Kazimiera Balcerzak na szczęście ubłagała go, żeby nie strzelał do jej męża. Mezmerzy zostali w końcu wysiedleni przez władze komunistyczne w lecie 1945 roku.
Po wojnie majątek rodziny Balcerzaków został częściowo rozparcelowany. Z 32 hektarów władza „ludowa” pozwoliła zachować jedynie 18 h. Mimo to Balcerzacy cieszyli się, że mogą ponownie zając się swoją ziemią. Ciągła praca na roli nie wszystkim się jednak podobała. Znudzony rutyną młodszy Franciszek wstąpił do Związku Młodzieży Polskiej, a następnie do Służby Polski, aby choć na pewien czas opuścić Moczadła. Będąc członkiem tych organizacji, w latach 1948-1950, pomagał w odbudowie zniszczonej Warszawy.
Przez ponad pół roku odgruzowywał dawne warszawskie getto.
Na dożynki zeszła się…
Ofiarność Franciszka Balcerzaka w odgruzowywaniu Warszawy nie zmieniła mentalności lokalnych komunistów, którzy nadal widzieli w nim syna, ośmieszanego przez lokalną prasę, „kułaka”. Odmienny stosunek do Balcerzaka mieli na szczęście jego rówieśnicy. Razem spędzali ze sobą czas, realizując przy tym wiele ciekawych, lecz czasem niebezpiecznych pomysłów. Jednym z nich było odśpiewanie na dożynkowym pochodzie bardzo humorystycznego i wulgarnego wierszyka, żartującego nie tylko z prezydenta Bieruta, lecz również z gości ludowej uroczystości. Wiersz ten, po odpowiedniej cenzurze, brzmiał tak:
Na dożynki zeszła się k******* kupa:
Pili, p*********, aż bolała d***.
A prezydent Bierut siedział na dachu,
Trzymał c**** na łańcuchu i s*** ze strachu
Czas dziecięcych zabaw szybko jednak minął. W 1951 roku Balcerzak poszedł do tzw. wojska roboczego, gdzie oprócz przeszkolenia wojskowego, musiał również pracować fizycznie. Przydzielono go do, znajdującej się niedaleko Katowic, kopalni węgla kamiennego.
Nie rozpoczął tam pracy od razu po przybyciu. Początkowo cztery dni w tygodniu wyznaczono wyłącznie na ćwiczenia wojskowe, a dwa dni na słuchanie zasad pracy, poprzeplatanych wątkami komunistycznej propagandy. Niedługo potem Franciszek rozpoczął płatną służbę w kopalni. Przydzielono go do pewnego starszego górnika, tzw. hajlera, który przyuczał go do zawodu. W późniejszym czasie Balcerzak trafił do innych kopalni.
Warto nadmienić, że zarobki w KWK były zależne od wyrobionej normy dziennej. Premię dostawali tzw. przodownicy pracy, którzy często pracowali tyle samo co inni górnicy. Z niejasnych powodów przypisywało się im zadania, wykonane uprzednio przez innych robotników. Ponadto zdarzało się, że uczciwym pracownikom, pracującym ponad własne siły, zabierano część premii, przydzielając ją następnie osobom odpowiedzialnym za nałożenie górnikowi dodatkowych zajęć.
Wraz z rozpoczęciem pracy przez Balcerzaka zmienił się również jego podział dnia. Zaczynał swoją górniczą służbę o godzinie 6:00, a kończył o 14:00. Następnie wracał do koszar na ćwiczenia.
Ucieczka z konińskiego więzienia
Pewnego dnia młody Balcerzak dostał telegram z informacją o ciężkiej chorobie jego matki. Wiadomość mocno go przestraszyła. Poprosił swojego przełożonego o kilka dni urlopu. Dowódca wyraził zgodę. Po powrocie do domu okazało się jednak, że Kazimiera Balcerzak jest zdrowa. Powód napisania tak przejmującej wiadomości był całkowicie inny. Otóż parę dni przed wysłaniem telegramu jej męża, po sądzie pokazowym, ponownie wtrącono do więzienia za niedostarczenie absurdalnych kontyngentów rolnych. Gospodarstwo pozbawione swojego gospodarza zaczęło coraz bardziej podupadać. Potrzebny był ktoś, kto mógł zaprowadzić
na Moczadłach porządek. Z powodu panującej wówczas cenzury Balcerzakowa nie mogła wprost napisać o co jej tak naprawdę chodziło. Wymyśliła więc mały podstęp, aby ściągnąć swojego syna do domu.
Franciszek postanowił, że pojedzie do Konina do przewodniczącego lokalnej PZPR z prośbą o ułaskawienie ojca. Niestety nic to nie pomogło.
Przed powrotem na Śląsk młody Balcerzak postanowił odwiedzić swojego ojca. Za niedostarczenie obowiązkowych dostaw zboża trafił do więzienia na ulicy Wodnej w Koninie.
Pomimo początkowych oporów, strażnik więzienny zgodził się na odwiedziny. W między czasie, gdy wartownik szukał starego Balcerzaka, Franciszek oczekiwał za swoim ojcem w poczekalni. Oprócz niego znajdowało się tam również kilkunastu innych chłopów, czekających za przesłuchaniem w sprawie niedostarczonych kontyngentów. Jeden z mężczyzn podszedł do Franciszka i błagał go, żeby się nad nim zlitował i pozwolił mu pójść do domu. Balcerzak był wtedy ubrany w wojskowy mundur, a rolnik zapewne pomylili go z jakimś innym żołnierzem lub funkcjonariuszem. Zdziwiony całą sytuacją Franciszek kazał mu wyjść z więzienia. Rolnik bardzo się ucieszył i zrobił tak, jak mu Balcerzak kazał. Co ciekawe pozostali oskarżeni, widząc, co się stało, również zaczęli go prosić o to samo. Po chwili zjawił się strażnik, który poinformował Balcerzaka, że jego ojca nie ma na Wodnej, ponieważ został przeniesiony do innej placówki. Franciszek niezwłocznie opuścił więzienie, zanim wartownik zdążył się go zapytać o pozostałych rolników, którzy nagle zniknęli...
Jeszcze tego samego dnia Franciszkowi udało się spotkać z ojcem. Dwa dni po wyjeździe na Śląsk, seniora Balcerzaka, prawdopodobnie dzięki staraniom syna, zwolniono przed wyznaczonym terminem.
Gospodarz Moczadeł nie był po raz pierwszy, ani też po raz ostatni, przetrzymywany w więzieniu. Był w nim minimum pięć razy, odsiadując od czterech do sześciu miesięcy. Powód był jednak zawsze taki sam: niedostarczenie wygórowanej ilości kontyngentów rolnych.
Balcerzak nie był jedynym w regionie „kułakiem” prześladowanym przez komunistów. Jednym z nich był również mój pradziadek - Władysław Rewers z Bochlewa. Jako posiadacz jedenastu hektarów ziemi był zastraszany przez ówczesne władze, które groziły mu m.in. więzieniem.
Po powrocie z wojska w 1954 roku Franciszek Balcerzak pomagał w prowadzeniu rodzinnego gospodarstwa. Niestety, po kilku miesiącach dostał wezwanie do konińskiego sądu (jako były poborowy podlegał jeszcze sądowi wojskowemu).
Proces Balcerzaka był procesem pokazowym. Władze sądownicze oskarżały go o posiadanie ukrytych worków zboża, co było nieprawdą. Przy formowaniu aktu oskarżenia pomylono go z jego ojcem, który przebywał wówczas w więzieniu.
W trakcie rozprawy sędzia doszedł do wniosku, że faktycznie ma przed sobą nie tę osobę, w sprawie, której były postawione zarzuty. Mimo to nie zamierzał ustąpić. Młodego Balcerzaka oskarżył o niewłaściwe zachowanie przed sądem. Co ciekawe po części miał rację, ponieważ znużony i zdenerwowany procesem Balcerzak zaczął żartować z przedstawicieli sądownictwa. Jego pozytywnej postawie przeciwstawiał się prokurator, który wygłosił przemówienie o trudnym położeniu głodujących robotników, pozbawionych chleba przez skąpych „kułaków”. W końcu zapytał się Franciszka ile żołnierz potrzebuje chleba by mógł przeżyć. Franciszek odparł, że nie może na to pytanie odpowiedzieć, gdyż złożył przysięgę wojskową, zobowiązującą go do tajemnicy. Sędzia nie mógł już dalej znieść z nim kłótni, więc nałożył na niego sześć miesięcy kary więzienia za obrazę sądu. Na całe szczęście nie był to wyrok prawomocny.
O otrzymaniu nieprawomocnego wyroku młody Balcerzak poinformował swoją mamę. Przestraszona pani Balcerzak poleciła mu spać w stodole, aby uniknął potencjalnego kolejnego aresztowania. Franciszek nie chciał jednak oczekiwać bezczynnie na wykonanie wyroku. Podlegając nadal sądowi wojskowemu napisał list do generała Edwarda Ochaba, w którym wspomniał m.in. o swojej pracy przy odbudowie Warszawy oraz poskarżył się na swój los. Kilka razy zmienił też miejsce pobytu, nocując u kolegów w Lucynowie,
a ostatecznie przenosząc się do Szczecina, gdzie mieszkała jego najstarsza siostra. Po kilku miesiącach otrzymał list od matki, informujący o umorzeniu sprawy.
Życie po powrocie z wojska nie tylko obfitowało w smutne chwile, lecz również w te wesołe. W styczniu 1955 roku Franciszek wziął ślub z Haliną Staszak z Wierzch (warto nadmienić, że jej ojciec podczas II Wojny Światowej ukrywał dwóch Żydów w swoim gospodarstwie).
Młodzi małżonkowie zamieszkali w Szczecinie. Mieli dwoje dzieci: starszego Andrzeja i młodszego Wojciecha.
W 1964 roku Balcerzak kupił swój pierwszy samochód, dzięki któremu mógł pracować, jako taksówkarz.
Balcerzacy w krainie kangurów
W grudniu 1970 roku komuniści podwyższyli ceny żywności, co wzburzyło społeczeństwo na Wybrzeżu. W Szczecinie wybuchły protesty. Balcerzacy mieli okazję obserwować walki uliczne ze swojego mieszkania. Mimo, że nie brali udziału w walkach doznali uszczerbku na zdrowiu, ponieważ milicyjny gaz łzawiący przez kilka dni dostawał się przez nieszczelne okna do mieszkania.
II Wojna Światowa, powojenne prześladowania, a w szczególności masakra ludności cywilnej dokonana w grudniu 1970 na Wybrzeżu przez wojsko i milicję, skłoniły małżeństwo do opuszczenia Polski. Za radą swojej siostry Eugenii, która już w latach 60 wyjechała z rodziną za granicę, Franciszek postanowił wyprowadzić się do Australii. W 1972 roku, wraz z rodziną, udał się do Katowic, następnie do Wiednia, a stamtąd do Genui. W Genui Balcerzacy odpłynęli statkiem w kierunku Afryki. Z powodu wojny sześciodniowej, pomiędzy Izraelem a Egiptem, Syrią, Irakiem i Jordanią, Kanał Sueski pozostawał zamknięty dla międzynarodowej żeglugi, aż do 1975 roku. Statek, którym płynęli Balcerzacy musiał więc opłynąć cały kontynent afrykański, przez co podróż trwała łącznie cztery tygodnie. Po długiej i wyczerpującej podróży Balcerzacy w końcu dopłynęli do Melbourne w Australii. Po znalezieniu mieszkania w Melbourne Franciszek rozpoczął pracę w zawodzie stolarskim.
Pomimo przeprowadzki do Australii Balcerzacy jeszcze kilkukrotnie odwiedzili Moczadła, które po wyprowadzce owdowiałej Kazimiery Balcerzak przeszły na własność państwa. W późniejszym czasie ziemię nabyła rodzina Przygockich, którzy po kilku latach sprzedali ją innym rolnikom. Opuszczone, stare i ograbiane przez okoliczną ludność zabudowania gospodarcze popadały w ruinę. Ostatecznie wszystkie budynki się zawaliły,
a na ich miejscu wyrosły dzikie krzaki...
Łukasz Rewers
Źródło:
- Relacja ustna Andrzeja Balcerzaka z Melbourne (Australia), oparta na nagranych wspomnieniach jego ojca Franciszka Balcerzaka, zebrana przez Łukasza Rewersa w sierpniu 2021 roku.
- Zdjęcie pochodzi z archiwum rodzinnego Andrzeja Balcerzaka.
Inne tematy w dziale Rozmaitości