Nie wierzę mojemu szczęściu. Na Salonie24 zainstalował się ze swoim blogiem rzecznik Zakładu Ubezpieczeń Społecznych - jednej z najbardziej wnerwiających, sklerotycznych, zbiurokratyzowanych, najbardziej nieprzyjaznych klientowi, skandalicznych, marnotrawczych i głupich instytucji, jakie w Polsce działają. Pan rzecznik Skorupski zapowiada, że będzie w sposób prosty pisał o sprawach skomplikowanych. Wypróbujmy go zatem. Panie rzeczniku, czekam na odpowiedź na ten post.
Zarzuty wobec ZUS można podzielić na dwie grupy: systemowe i konsumenckie. Systemowe są ściśle powiązane z polityką budżetową i emerytalną państwa oraz są powszechnie znane.
Ja pytanie systemowe mam jedno, bo dotyczy akurat sprawy, którą znam z własnego doświadczenia. Jestem mianowicie płatnikiem tzw. dobrowolnego ubezpieczenia zdrowotnego. W tym celu zawarłem dobrowolny kontrakt z NFZ i co miesiąc opłacam swoją składkę. Co ma do tego ZUS? Ano, na zdrowy, chłopski rozum - nic. Tyle że poza kontraktem z NFZ musiałem zgłosić się także do ZUS, a składkę opłacam za jego pośrednictwem. Po co to pośrednictwo jest potrzebne? Dlaczego nie mogę płacić bezpośrednio na konto NFZ-u? Nie pojmuję. Być może wyjaśni mi to p. Skorupski. I to nie na zasadzie „takie są przepisy". Ja chciałbym wiedzieć, czy stoi za nimi jakakolwiek logika, czy też może są takie, jakie są, po tak kiedyś wymyślił jakiś cwaniaczek z ZUS-u, a ministerstwo zatwierdziło. Cwaniaczek wiedział, że każda kolejna kompetencja zakładu oznacza kolejne etaty i w razie potrzeby pieniądze na dofinansowanie działalności zakładu. Przy okazji będę wdzięczny za wyliczenie, ile procent z mojej comiesięcznej składki kosztuje samo pośrednictwo ZUS i ile na tym traci NFZ.
Tu dochodzimy do kwestii konsumenckich. Teraz będzie trochę szczegółów, ale muszę je opisać, żeby uświadomić tym, którzy z ZUS nie mają do czynienia, do jakiego stopnia nieefektywna jest to struktura. Pozostańmy przy przykładzie dobrowolnego ubezpieczenia zdrowotnego. Jego składka jest obliczana na podstawie zmieniających się co kwartał danych GUS o wynagrodzeniu. Wydawałoby się - skoro już pośrednictwo ZUS między mną a NFZ jest nieuniknione - że ZUS-owi powinno wystarczyć comiesięczne skontrolowanie, czy na jego konto wpłynęła składka od Warzechy w odpowiedniej wysokości. Tak by to było zorganizowane w państwie, gdzie wszystko jest podporządkowane wygodzie obywatela. Póki obywatel byłby w porządku, mógłby nawet zapomnieć, że ZUS w ogóle istnieje.
Ale nie, to byłoby za proste. ZUS żąda ode mnie comiesięcznego wypełnienia i dostarczenia tzw. deklaracji DRA. Jest to dwustronicowy formularz formatu A-4, na którym muszę - co miesiąc! - wypisać swoje dane personalne, łącznie z datą urodzenia, PESEL-em itd., podać podstawę wyliczenia składki - czyli doskonale ZUS-owi znaną średnią, wyliczaną przez GUS - wysokość składki - podawaną na swojej stronie przez NFZ - i za co ją płacę.
Uprzejmie proszę pana rzecznika o wyjaśnienie logiki przepisów, które każą klientowi co miesiąc dostarczać ZUS-owi dane, które ten bez żadnego wysiłku ma na wyciągnięcie ręki. Proszę o wyliczenie czasu i kosztów, jaki zajmuje klientom wypełnianie tych świstków, jaki jest koszt ich druku i koszt zatrudniania urzędników, którzy następnie muszą je wstukiwać w komputer.
Owszem, można uniknąć wypełniania DRA. W tym celu trzeba pobrać program Płatnik. Jako osoba, nie mająca problemów z komputerami i lubiąca oszczędzać czas dzięki Internetowi, na początku mojej przygody z ZUS-em zamierzałem działać w ten właśnie sposób. Myli się jednak ten, kto sądzi, że Płatnik działa tak, jak każdy komputerowy program, mający ułatwiać użytkownikowi życie. Płatnik jest programem, który dla mnie - a nie jestem naprawdę informatycznym tłukiem - okazał się nieprzenikniony. W dużej mierze z powodu ZUS-owskiego żargonu, obecnego tam w każdym menu i podmenu, który dla osoby posługującej się normalną polszczyzną jest nie do zrozumienia. Do tego dochodzi jeszcze całkiem niepojmowalna procedura z jakimś idiotycznym kluczem, który ZUS wydaje na dyskietce, a z którym nie wiadomo, co zrobić. I żeby nie było wątpliwości: infolinia ZUS, pod którą można uzyskać podobno kompetentną pomoc, jest płatna. Z Płatnika zrezygnowałem zatem na rzecz papieru.
Oczywiście nie jestem na tyle nienormalny, żeby gnać z formularzami DRA do oddziału ZUS co miesiąc. Robię to co trzy miesiące, a szczególną satysfakcję sprawiają mi przychodzące z ZUS upomnienia, gdzie grozi mi się darciem na płaty, powieszeniem, spaleniem żywcem i zbiorowym gwałtem za to, że dotąd nie dostarczyłem druczku sprzed dwóch miesięcy. Pytanie do pana rzecznika: ile kosztują ZUS rocznie listy z kretyńskimi upomnieniami, w których wzywa się klientów, aby dostarczyli zakładowi dane, które ten może sobie bez wysiłku znaleźć sam?
Do niedawna pozostawienie druczków w oddziale ZUS nie było zbyt uciążliwe. Trzeba było tam pojechać, owszem, potem pobrać numerek do okienka, ale nie czekało się zbyt długo, potem urzędniczka jedynie szybko przeglądała formularze i już. Jak się miało szczęście, trwało to w sumie z pięć minut. Nie licząc oczywiście dojazdu.
Jednak ostatnim razem było inaczej. Z trzech stanowisk, obsługujących dany typ spraw, czynne było jedno. Przede mną nie czekał nikt, jedna osoba była przy czynnym okienku. Czekam, czekam, czekam. Po 20 minutach podszedłem do informacji i spytałem, czy może ktoś będzie łaskaw uruchomić choćby drugiego okienko, o trzecim nie mówiąc. Pani poinformowała mnie, że pracownicy są na chorobie, na co ja z kolei poinformowałem panią, że niewiele mnie to obchodzi. Pani stwierdziła, że mnie rozumie (przeszła chyba jakieś wewnętrzne ZUS-owskie szkolenie z empatii wobec klienta), na co odparłem, że z jej zrozumienia niewiele wynika i że proszę o uruchomienie drugiego okienka. Pani na to, że tam (w sąsiednim pokoju) jest kierownik oddziału. Wszedłem zatem do pokoju i spytałem, czy pracownikom ZUS wydaje się, że chciałbym spędzić w uroczym ursynowskim oddziale tegoż cały dzień. Kierowniczka sali objęła mnie niechętnym spojrzeniem i osobiście poszła uruchomić drugie stanowisko.
Wzięła ode mnie formularze i zabrała się do mozolnego wklepywania ich do komputera. Spytałem, czemu to tak długo trwa. Na co pani dopowiedziała, że jest nowe zarządzenie: dane mają być wpisywane przy kliencie. Oniemiałem. I tu pytanie do pana rzecznika: jaki tłuk w centrali ZUS wpadł na ten arcygenialny pomysł? Proszę o nazwisko, bo chciałbym osobiście przesłać mu w ramach prezentu młotek do popukania się w głowę.
Proszę sobie wyobrazić idiotyzm tej sytuacji: klient przynosi pracownikowi ZUS formularz, po czym siedzi jak kołek na krzesełku, gdy ów pracownik coś tam sobie stuka na klawiaturze. Coś, czego klient i tak nie widzi, a w jego interesie jest, żeby wyjść z oddziału jak najszybciej. Pracownicy z kolei nie mogą efektywnie zorganizować sobie pracy, np. w czasie zwiększonego ruchu tylko przyjmując formularze, a w czasie, gdy brak klientów, wpisując je do systemu.
Nie chce mi się już więcej pisać; zresztą na pewno wielu komentujących może dorzucić własne przygody. Nie będę też wspominał o wielokrotnie przez moją gazetę opisywanych wyjazdowych bibkach i pseudoszkoleniach dla pracowników ZUS, hojnie opłacanych z funduszu socjalnego. Tylko pytanie do pana rzecznika: jaki procent wydatków na utrzymanie ZUS pochłania fundusz socjalny?
Co zatem powinno się stać z ZUS-em? W świecie idealnym to jasne: taka firma nie ma prawa bytu. Gruntowna reorganizacja, brutalne ścięcie wszystkich zbędnych biurokratycznych procedur, masowe zwolnienia przy podniesieniu efektywności i wynagrodzeń dla pozostających pracowników, audyt robiony przez zewnętrzną firmę i bezwzględne wcielenie w życie opartych na nim zaleceń.
W świecie realnym? Status quo pozostanie, a rzecznik Skorupski będzie udawał, że pracuje w firmie przyjaznej klientowi.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka