Prezydent Kaczyński ma kolejne problemy i zdaje się, że staje się to znakiem firmowym jego kadencji, pierwszej i zapewne ostatniej. Teraz bowiem, za sprawą własnej niekonsekwencji, staje się obiektem żalów i ataków obozu dotąd przychylnego. A może być gorzej.
Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski jest człowiekiem bezkompromisowym i zarazem niczyim - cecha dziś ogromnie rzadka i godna najwyższego podziwu. Nie zawahał się skrytykować Lecha Kaczyńskiego, gdy ten zawiódł go w kwestii rocznicy masakry wołyńskiej. Przyznam, że nie wiem, jak zostało to skomentowane w Salonie24 - po prostu nie miałem czasu czytać. Zakładam jednak, że zgodnie z logiką, jaką posługiwali się nieraz atakujący mnie polemiści, ks. Zaleski powinien zostać obwołany agentem wrogich Polsce sił lub w najlepszym wypadku sługusem Donalda Tuska. Wszak kto nie z nami, ten przeciw nam.
Ja pod tą logiką się oczywiście nie podpisuję i przyznaję księdzu Zaleskiemu rację. Lech Kaczyński, propagator polityki historycznej, tak nam potrzebnej, w kwestii problemów polsko-ukraińskich nagle stał się ostrożny i potulny, wykazując dokładnie taką samą bojaźliwość, o jaką w stosunku do Niemiec oskarża swoich politycznych rywali. Prawda zeszła na drugi plan.
Rzecz w tym, że strategiczne znaczenie, jakie ma dla nas Ukraina, nie może być łączone z kwestią wyjaśniania najtrudniejszych momentów wspólnej historii. Zwłaszcza gdy nasze przyjazne gesty także w sferze polityki zagranicznej nie zawsze spotykają się ze strony Kijowa z odpowiednim przyjęciem. Powinniśmy holować Ukrainę ku Zachodowi, czasem może nawet wbrew jej wewnętrznym tendencjom, ale zarazem musimy naciskać na przyznanie się do winy. To tym ważniejsze, że banderowcy i UPA coraz silniej wrastają w ukraińską świadomość jako archetyp patriotów. Im dłużej to potrwa, tym trudniej będzie potem dojść do porozumienia. Ks. Zaleski postawę prezydenta nazwał wprost tchórzostwem i chyba nie ma co dalej szukać lepszego określenia.
Ale to nie jedyne kłopoty Lecha Kaczyńskiego. Kolejnym jest Traktat Lizboński.
Zdanie, jakie prezydent wygłosił w pamiętnym wywiadzie, było ze wszech miar słuszne. Problem w tym, że - jakkolwiek arogancki był ton przemówienia Nicolasa Sarkozy'ego - jego uwaga, że polski prezydent w pewien sposób zaprzecza własnemu podpisowi, nie była bez racji. Oczywiście stwierdzenie, że „jest to kwestia moralności", było szczytem hipokryzji. Nie mieszajmy moralności do twardej międzynarodowej rozgrywki. Jednak z pewnością to kwestia wizerunku i konsekwencji.
Rzecz w tym, że wiele wskazuje na to, iż grozi nam kolejna zmiana frontu przez prezydenta. Skoro już raz Lech Kaczyński powiedział jasno, że ratyfikacja traktatu nie ma sensu, skoro odrzuciła go Irlandia, powinien się tego trzymać z żelazną konsekwencją. Tymczasem ze strony rządu zaczynają płynąć sygnały o powiązaniu kwestii decyzji w sprawie pomocy dla polskich stoczni ze sprawą ratyfikacji traktatu i aluzje, że to powiązanie rozumie prezydent. Pałac w tej kwestii znacząco milczy, prezydent pojechał z wizytą do Francji, a jego kolejne wypowiedzi wskazują na zmiękczanie stanowiska. Co więcej, wedle mojej wiedzy, istnieje plan, aby Lech Kaczyński wspólnie z Valdasem Adamkusem wybrał się do Irlandii z misją przekonywania Dublina do przyjęcia traktatu w jakiś sposób. Czyli zapewne przez kolejne referendum. Czyli do zastosowania metody wmuszania obywatelom na siłę tego, na przyjęcie czego nie mają ochoty i co już raz wyraźnie powiedzieli.
Jeśli istnieje dil Pałacu Prezydenckiego i Kancelarii Premiera w sprawie stoczni, to jest to dil fatalny. Te dwie sprawy należą bowiem do całkiem innych porządków. Na jednej szali mamy krótkoterminowy problem taktyczny, pozwalający ugrać na szybko parę punktów, czyli los trzech zakładów pracy i paru tysięcy robotników. Sprawa ważna, ale w lokalnej skali. Na drugiej szali leży strategia całej Unii w podejściu do jej własnych obywateli, sprawa wywierania nacisku przez wielkich na małych, sprawa europejskiej solidarności w sensie równego traktowania każdego państwa. To są rzeczy absolutnie niewspółmierne. Druga szala ogromnie przeważa. Mam wątpliwości, czy prezydent to rozumie i w którą stronę steruje jego, dość chaotyczne, otoczenie.
Jeżeli Lech Kaczyński zacznie naciskać na Irlandię po to, żeby wykaraskać się z nagle niekomfortowej sytuacji, w jaką sam się wpakował, wydawałoby się, że świadomie i powziąwszy poważny, strategiczny zamiar - będzie to porażająca i dyskwalifikująca niekonsekwencja. Jeśli odda ratyfikację za stocznie (co jest tym prawdopodobniejsze, że sprawa trafi do Rady Unii Europejskiej, a więc na szczebel międzyrządowy; Komisja kierowałaby się w mniejszym stopniu względami czysto politycznymi, a więc dil byłby trudniejszy) lub nawet za ustawę kompetencyjną - z poziomu uzasadnień strategicznych zejdzie na poziom lokalnych politycznych gierek.
Chciałbym się mylić. Chciałbym, żeby Lechowi Kaczyńskiemu starczyło konsekwencji. Ale coraz trudniej mi wierzyć, że z tej mąki będzie jakiś chleb, choćby z zakalcem.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka