Często można usłyszeć narzekanie, że przebrzydłe, lewackie media znów milczą na temat ważnych dla Polski rocznic i wydarzeń. Ale czy sami jesteśmy bez winy?
Z Ziemkiewiczowskiego wskazania, że zamiast palić salon, lepiej tworzyć własny, wzięliśmy tylko pierwszą część. Nie palimy różowego salonu, ale też niezbyt gorliwie tworzymy własne ośrodki czy tradycje, niezbyt sumiennie dbamy o pamięć…
Przykładem jest chociażby kolejna rocznica rzezi wołyńskiej, bez wątpienia jednego z najbardziej traumatycznych wydarzeń w historii naszego narodu. Zbrodnia, której dopuścili się ukraińscy nacjonaliści do dzisiaj nie została jednoznacznie potępiona przez europejską opinię publiczną, która woli delektować się przypisywaniem Polsce – w mniejszym lub większym stopniu – romansu z nazizmem. Mam przed sobą książeczkę p. Laurence’a Reesa „Hitler i Stalin. Wojna Stulecia”, dotyczącą walk na froncie wschodnim w czasie II wojny światowej. W pracy najbardziej uderza spisanie świadectwa żołnierzy UPA, którzy zostali przedstawieni jako ofiary, a jednocześnie jurne chojraki, broniące swojego kraju przed nazizmem i komunizmem. Skaza dotknęła nie tylko słowa pisanego. Niedawno widziałem brytyjski film dokumentalny o OUN/UPA, emitowany na kanale Discovery Historia, gdzie - co prawda - mówi się o grzechach banderowców, ale jedynie jako pewnej „kontrowersji” wokół organizacji, której „nie można oceniać jednoznacznie”.
I tak, pomimo bestialstwa chorwackich czy ukraińskich faszystów, największą uwagę zwraca się na krwiożerczy polski nacjonalizm. Tyle, że ten polski nacjonalizm, z którego zrobiono sobie chłopca do bicia, na tle swoich europejskich braci – to wersja dużo bardziejlightowa, a w czasie II wojny światowej – nie bójmy się użyć tego słowa – szlachetna (przypadki ratowania Żydów przez endeków można mnożyć). I tak nie mieliśmy swoich Quislingów, Petainów, ale Kemnitzów, Mosdorfów. Nie musimy tłumaczyć się z obecności polskich nacjonalistów w Waffen SS, ale możemy szczycić się Narodowymi Siłami Zbrojnymi, które wyzwoliły obóz koncentracyjny w Holiszowie.
Jeżeli sami Polacy są gotowi przepraszać za wyimaginowane grzechy bądź nagłaśniać wyolbrzymione winy, nie powinniśmy się dziwić, że świat zachodni ignoruje liczne tytuły „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” dla naszych rodaków i woli zajmować się „polskim antysemityzmem”, „polskimi obozami zagłady”, „zbrodniarzami z ONR”, niż kanaliami w postaci ustaszy, banderowców czy Rumunów pod kierownictwem Horii Simy.
Tyle, że skutki są opłakane. I tak Rada Pamięci Walk i Męczeństwa pod kierownictwem p. Andrzeja Kunerta, aby nie rozdrażniać epigonów ukraińskich nacjonalistów, nie zdecydowała się nadać odpowiedniej oprawy dla pochówku ormiańskiego hierarchy abp Teodorowicza, którego „winą” miała być współpraca z endecją. Rację miał ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który w rozmowie ze mną powiedział, że polityka ciągłych ustępstw wobec naszych wschodnich sąsiadów „nie wróży niczego dobrego”.
Podobnie jest w świecie kultury. Np. zespół Lao Che (świetna płyta o powstaniu warszawskim!) odwołał koncert z powodów ideologicznych, gdy dowiedział się, że organizatorem jest „faszysta” związany z PiS, ale nie miał już nic przeciwko graniu na jednym festiwalu z muzykami wychwalającymi UPA! Gdzie tu sens, gdzie logika chciałoby się zapytać…
Dlatego nie powinniśmy się dziwić, że w Europie bardziej znane są przypadki „polskiego antysemityzmu” niż bestialstwa OUN/UPA. I wstyd to przyznać, ale wyłącznie lewicowy „Przegląd” w należyty sposób przypomniał to wydarzenie, poświęcając na wspomnienie rzezi wołyńskiej okładkę. Inna sprawa, że kilka miesięcy temu w podobnym tonie pisał o „zbrodniach polskiego podziemia”…
Aleksander Majewski
Inne tematy w dziale Kultura