W III Rzeczpospolitej Świętego Spokoju, gdzie nawet największą katastrofę lotniczą można potraktować jako zwykły wypadek, a zabójstwo szefa policji odłożyć na półkę "Ofiary napadów raunkowych", nie brakuje również buntowników na zamówienie. Tych, którzy pozują na nonkomformistów, zwalczających otaczające ich konwenanse, a tymczasem świetnie wpisują się w klimat rodzimej bylejakości. Zarówno twórca kultowych "Psów", jak i Wojcieszek, kreując się na odkrywców wstydliwych fragmentów naszej historii, świadomie lub nieświadomie realizują cele polityczne środowisk, dla których przypisanie ofiarom II wojny światowej roli oprawców jest bardzo korzystne. Niestety pożytecznych idiotów (albo artystów na smyczy) nigdy nie brakowało...
Trzeba jednak przyznać, że Pasikowski nigdy nie ukrywał swoich przekonań. „A jakie nasz naród ma wady? Ksenofobia, antysemityzm, pijaństwo, lenistwo, chamstwo, brud, tandeta, głupota polityczna, analfabetyzm, rusofobia...” – powiedział kiedyś dla „Gazety Wyborczej” filmowiec. Wątki polityczne były w jego twórczości podane w nieco bardziej subtelnej – ale zapadającej w pamięć – formie. I tak mieliśmy Franza Maurera (Bogusław Linda) - UB-eka wykreowanego na romantycznego bohatera, który olewa konwenanse ustanowione przez sztywniaków z Chrześcijańskiej Unii Jedności (utworzenie skrótu pozostawiam Czytelnikom). Podobną antyklerykalną wstawkę można dostrzec w „Słodko-gorzkim”, filmie znacznie odbiegającym od przyjętej przez Pasikowskiego konwencji. Główny bohater – Mateusz Hertz (Rafał Mohr) broni nauczyciela, który jest przeciwny wprowadzeniu lekcji religii do szkoły.
Do prawdziwego apogeum dochodzi jednak w serialu „Glina” (trzeba jednak przyznać, że autorem scenariusza nie był reżyser), w którym podkomisarz Banaś (Maciej Stuhr) stawia czoła prowincjonalnej narodowo-katolickiej bojówce, mordującej Romów, której lider głosi, że homoseksualizm „według katolickich uczonych” jest chorobą. Żeby było zabawniej, jeden z oprychów mieszka przy ul. Dmowskiego… W tym przypadku scenarzysta chyba skorzystał z doświadczenia Pasikowskiego jako twórcy science-fiction, bo reżyser - jak na człowieka utalentowanego przystało (i mówię to bez ironii) - ma w swoim dorobku debiut literacki (powieść „Ja, Gelerth”, nominowana do nagrody im. Janusza Zajdla). W „Glinie” również pojawia się wątek Chrześcijańskiej Unii Jedności, której przedstawicielka zdradza swojego męża z biseksualistą i mówi nadkomisarzowi Gajewskiemu (Jerzy Radziwiłowicz), że jej ugrupowanie sprzeciwia się promocji homoseksualizmu.
Nieco mniej oczywistych odniesień można znaleźć w filmach Wojcieszka, zwłaszcza tych z pierwszych lat twórczości. Chociaż niemal w każdym pojawiają się tyrady na temat rodzimej beznadziei, krytyka konwenansów, itp. O ile na początku wydawało się to urocze, każdy kolejny film Wojcieszka trącił większą tandetą. Reżysera dopadły - mówiąc "Grabażem"- "zmarszczki i kilogramy", a on dalej kręcił filmy o młodych zagubionych z prowincji, uważających, że wszystko jest do d...y. Od tradycyjnej narracji odbiegał nieco "Made in Poland", ale treść pozostała niezmienna: znów mieliśmy do czynienia z buntownikiem, który nie wie przeciwko czemu się buntuje, podobnie jak sam reżyser, dla którego głównym wrogiem wydaje się być mityczna IV RP.
Wojaczek postanowił więc sięgnąć po temat Polaka-antysemity. Rzeczywiście, ambitny pomysł, jak na buntownika... "Wciąż się o tym nie mówi, wciąż szczytem odwagi są w polskim kinie pogodne w gruncie rzeczy historyjki o tym, jak dzielnie pomagaliśmy mniejszości, historyjki o ludziach, którzy najpierw byli niby trochę źli, trochę byli antysemitami, ale potem się nawrócili i już byli dobrzy. A mój film opowiada o tym, że cały czas mamy zbiorową amnezję, że wcale się nie nawróciliśmy, a wręcz przeciwnie - dość skutecznie dokończyliśmy robotę, zabijaliśmy ludzi, którzy cudem przeżyli Holokaust i wrócili do domu, a dziś wcale nie mamy wyrzutów sumienia i nie mamy zamiaru o tym mówić. Mój film opowiada właśnie o kimś takim: to 80-latek, który nie przeszedł żadnej przemiany i choć ma na rękach krew całej rodziny, jakakolwiek wzmianka o tym absolutnie go oburza. I to, mam wrażenie, a raczej jestem całkowicie przekonany, jest o wiele bliższe prawdy o Polakach" - powiedział w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Wojcieszek. W tym samym wywiadzie wyrażał satysfakcję, że film spodobał się... niemieckiej publiczności.
W filmach reżysera (chciałoby się powiedzieć "młodego", ale lata lecą) często pojawiał się wątek "dymającego młodych" rządu. W obecnej sytuacji, przesłanie Wojcieszka mogłoby być manifestem młodego pokolenia. Pokolenia, które - mimo zapewnień o potrzebie kształcenia - zostało na lodzie. Bez pracy, bez perspektyw, ale uśmiechniętymi przedstawicielami władzy. Twórca "Głośniej od bomb" mógłby zrobić film autentycznie kultowy, korzystając ze swojego dotychczasowego doświadczenia. Nic z tego. Reżyser woli kopać w ciemnogrodzki motłoch. A, co tam!
Jakie państwo, tacy buntownicy.
Artykuł ukazał się na portalu Fronda.pl