Drugi raz z rzędu nasza reprezentacja zajmuje na zimowych igrzyskach olimpijskich miejsce którego, jako kraj z liczbą 38 milionów obywateli na karku, nie musimy się wstydzić.
Zdobyliśmy w Soczi 6 medali. Tyle samo co w Vancouver. Na poprzednich igrzyskach, licząc od początku do Turynu, wywalczyliśmy wszystkiego osiem krążków. Przy czym, dla pełności obrazu, cztery z nich też zostały zdobyte w tym stuleciu (dwa medale Małysza w SLC i po jednym Sikory i Kowalczyk w Turynie).
Co by nie napisać, w sporcie zawsze jednak najważniejsze są zwycięstwa. I dlatego można śmiało uznać igrzyska w Soczi za jeszcze bardziej dla nas udane niż te w Vancouver.
4 złota to jest wynik lepszy niż na paru ostatnich igrzyskach letnich. A tam nie tylko, że więcej dyscyplin, ale też dużo więcej polskich sportowców. Już Vancouver powinno budzić wśród „letników” poczucie wstydu. Po Soczi to chyba tylko kompres na głowę i intensywne prace nad dogonieniem „zimników”.
Zostawmy lato, przejdźmy do zimowych konkretów. Gdyby wziąć na tapetę strukturę medalową to się okaże, że niewiele się od Vancouver zmieniło. Medalodajne są te same dyscypliny co cztery lata wcześniej. Przy czym to „niewiele” to tylko pozory.
W skokach dwa srebrne krążki zastąpiliśmy dwoma najcenniejszymi. Ta różnica to jednak nie wszystko. To nie tylko to, że mamy jeszcze skuteczniejszego „medalobiorcę”. Jesteśmy dużo mocniejsi jako drużyna. Mamy trzech – czterech skoczków, którzy w sprzyjających okolicznościach mogą walczyć o wysokie miejsca. W Vancouver nawet Kamil Stoch był od tego dużo dalej niż obecnie, np., Jan Ziobro.
Justyna. Instytucja wyodrębniona ze swojego związku. Dwa medale mniej niż w Kanadzie. Z dwóch istotnych i widocznych dla każdego przyczyn. Pierwszy to fatalna kontuzja. Drugi to rodzaj konkurencji, w których przyszło biegaczkom na tych igrzyskach startować. Cieszmy się, że przy tym urazie Polka w ogóle wystartowała, a co dopiero, że osiągnęła tak niebotyczny sukces.
Panczeniści. Największy progres, największe zdobycze ilościowe. Pięknie zastąpili pod tym względem Justynę z Vancouver. To czego dokonali musi skutkować wybudowaniem im elementarnego fundamentu pod kontynuowanie wielkiego sukcesu z Soczi, czyli profesjonalnej krytej hali lodowej. Każde inne rozwiązanie to będzie sabotaż. Sabotaż rządu, ministerstwa sportu, PKOl-u. Każdego z osobna i wszystkich razem. I trzeba to robić od jutra, a nie nie wiadomo kiedy.
Reszta dyscyplin medali nam nie przyniosła. Zawiodły nasze, a przynajmniej moje, nadzieje biathlonistki. Spisały się na poziomie występu w Kanadzie, a to za mało. Szczególnie w kontekście zeszłorocznych MŚ.
O występach alpejczyków, snowboardzistów, pozostałych poza Kowalczyk biegaczy, reprezentantów narciarstwa dowolnego, saneczkarzy, bobsleistów, short trackowców czy kombinatora norweskiego podyskutujmy może przy innej, żeby nie psuć teraz nastroju, okazji.
Jedno jest pewne. Było o nas w Soczi stosunkowo głośno. Zajęliśmy w klasyfikacji medalowej najlepsze w historii, jedenaste, miejsce. A gdyby nie wściekły finisz Austriaków w sobotę to bylibyśmy może i w dysze. To jest coś.
Pytanie tylko czy za cztery lata, bez Justyny, z dużo starszym Stochem i leciwym Bródką, będzie nas stać na coś podobnego. Może tak. W końcu jeszcze bardzo niedawno nikt w Polsce nie wyobrażał sobie zimy bez Małysza.
Inne tematy w dziale Rozmaitości