Marek H. Kotlarz Marek H. Kotlarz
1537
BLOG

Trójmiasto nie tylko po północy

Marek H. Kotlarz Marek H. Kotlarz Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 28

Jest po północy, jak zwykle zerknąłem na naszą elektroniczną stację meteorologiczną, na naszym balkonie jest nieco ponad dwa stopnie powyżej zera, choć nocą zapowiadają nawet dwa poniżej. W Sopocie zimą jest zawsze cieplej, zwłaszcza u nas, plażę mamy kilkaset metrów za oknem, a morze zimą ogrzewa i łagodzi, choć czasem potrafi też otumanić gęstą mgłą. Życie między morenowymi wzgórzami i Zatoką zmienia perspektywę, nie tylko klimatyczną, również społeczną, kulturalną i polityczną. Do tego wniosku dochodziłem latami, bo musiałem odszukać dowodów na to w swojej przeszłości a potem to sobie uświadomić. Na zachód od naszego domu, sto metrów wyżej i dwa kilometry dalej wszystko się zmienia, jest zimniej i dłużej zalega śnieg. To zawsze mnie zaskakiwało, gdy nieco dłużej nie wjeżdżałem do dzielnic takich jak Wielki Kack w Gdyni czy Osowa w Gdańsku. Sopot nie ma dzielnic leżących na wyniesieniu, tam jest już tylko las.

Podobnie spory zdawały mi się zawsze łagodnieć w Sopocie, łatwiej było godzić stanowiska, te polityczne także. Przynajmniej do niedawna, bo ostatnimi laty chyba coś się zmieniło i nawet tutaj ludzie przestali sobie podawać ręce, a jeśli to czynią, to potem już nie idą razem na piwo jak dawniej, tylko niosą w sobie tę zapiekłą złość na siebie, która zalała i podzieliła Polskę. Podtrzymuję kontakty z jednymi i drugimi, ale wspólnie nie biesiadujemy. Czasem zadaję sobie pytanie, jak to możliwe, że tyle kiedyś robiliśmy rzeczy wspólnie? No tak, tłumaczę sobie, to było przecież trzydzieści lat temu i jeszcze dawniej, więc wszystko wyblakło w pamięci: studia, sierpniowe strajki, NZS, uczelniany samorząd… kto o tym teraz pamięta?

Gdy w roku 1983 przeprowadziłem się do Sopotu, mając za sobą kilkunastoletnie okresy zamieszkiwania w Gdyni i w Gdańsku, Sopot wydał mi się spokojny, nobliwy i dostatni, jak na tamte smutne komunistyczne czasy rzecz jasna. Ale to tylko pozory, bo przecież sami wnosiliśmy weń ferment, który przypisywany był potem Gdańskowi. Gdy w oku 1979 zaczynałem studia ekonomiczne w Sopocie, był to wydział należący do Uniwersytetu Gdańskiego; gdy w na sopockich wydziałach prowadziliśmy strajk w roku 1981, a tych wydziałów były tam wtedy aż trzy, dwa ekonomiczne oraz prawa i administracji, wszystko szło na konto Gdańska. Gdy po wprowadzeniu stanu wojennego w Sopocie drukowaliśmy ulotki i gdy je rozrzucaliśmy na uczelni, mówiono o działalność opozycyjnej studentów uniwersytetu w Gdańsku.

Sopot był jednak znaczący nie tylko dla nas, także dla władzy, chociaż nie wiem dokładnie, dlaczego. Ot, dla przykładu, gdy w 30 kwietnia roku 1982 przeprowadzano i w Gdyni, i w Gdańsku przeszukania w domach członków NZS, zatrzymanych przewieziono na posterunek w Sopocie i tam przetrzymywano.

Nie inaczej było ze światem przestępczym. Gdy w latach dziewięćdziesiątych panoszyły się w Polsce gangi czy mafie (w polskiej skali), w tym najbardziej znane pruszkowska i wołomińska, Sopot na podstawie niepisanej umowy miał być miejscem azylu, w którym gangsterskich porachunków nie wolno było załatwiać.

No i, co jest nie bez znaczenie, w Sopocie urodziła się, wychowała moja żona. Tym samym nie sposób zaprzeczyć, że w tym niewielkim, bo liczącym sobie niespełna czterdzieści tysięcy mieszkańców mieście wciśniętym między Gdańsk, Gdynię, morze i morenowe wzgórza jest coś wyjątkowego, szczególnie dla mnie. A takich ludzi, urodzonych i mieszkających w Sopocie, jest garstka, bo w 1960 czy 1961 roku zamknięto w Sopocie szpital i tym samym wydział położniczy i od tego czasu sopockie dzieci rodzą się albo w Gdyni, albo w Gdańsku. Nie inaczej było z naszymi.

Sopot jest inny, bo choć bywa w nim tłoczno (już nie tylko latem), choć przemykają przezeń gnające między Gdańskiem i Gdynią samochody, zachował coś z atmosfery nobliwego kurortu. Łatwiej to zauważyć poza sezonem i nieco w bok od ulicy Bohaterów Monte Cassino, czyli Monciaka, jak ten najbardziej znany w Polsce deptak nazwali mieszkańcy. I zawsze, tak przed wojną, gdy był częścią autonomicznego obszaru Wielkiego Miasta Gdańska, tak i teraz, ciąży bardziej do Gdańska niż Gdyni, ale nie ze względu na swą niechęć do pierwszego wielkiego portu Drugiej Rzeczpospolitej, co raczej ze względu na wciąż wyczuwalną atmosferę konkurowania Gdyni z Gdańskiem. Gdynia, choć to nieco absurdalne, ma kompleks Gdańska, bo jest większy, bardziej znany, częściej odwiedzany, a co gorsza, gorsza bo tej przepaści nie da się zasypać, Gdańsk starszy jest od Gdyni o jakieś... dziewięćset pięćdziesiąt lat. Mnie to nie przeszkadza, do granicy z Kolibkami, najbardziej na południe położonej dzielnicą Gdyni, mam jakieś sto metrów, często jeżdżę tam na zakupy. W Gdyni się urodziłem i spędziłem pierwszych piętnaście lat, ale w Gdańsku nie tylko mieszkałem, przede wszystkim pracuję tam przez całe swoje życie, czyli od chwili, gdy podjąłem pierwszą stałą pracę. Dla mnie to był i będzie jeden organizm, Trójmiasto, moja mała ojczyzna.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości