Opowieść pierwsza – Gniezno.
I.
Kawalkada zmierzała przez rozległy, pogięty od starości bór, pyszniący się jodłami, jaworami i buczyną. Minęli czeską bronę, śląski gród Warta i wjechali w teren mniej górzysty, choć wciąż pofalowany. Przekroczyli pasmo wzgórz i oto przed nimi otwarła się dolina rzeczna, opadająca, jak twierdził przewodnik, wprost do samej Odry. Odziany w czarny habit mnich wlókł się w ogonie orszaku, bacznie rozglądając się na boki. Rząd włóczni Bolesławowych wojów odgradzał go od serca pochodu, które stanowiła młodsza córa Przemyślidy - Dobrawa. Już trzeci dzień przemierzali askiburgijskie wyżyny i zakonnik kiwał się na swym cisawym koniku ze zmęczenia. Odetchnął z ulgą, gdy krajobraz zaczął zdecydowanie się obniżać. Gdy jednak wieczorem stanęli na spoczynek na porębie z paroma drewnianymi chatami, obejrzał się zaskoczony. Po lewej, z całkiem równej powierzchni wyrastał w niebo potężny masyw, całkowicie zarośnięty pradawną puszczą.
- Święta góra - wyjaśnił prowadzący ich kmieć. I zaraz umilkł, zorientowawszy się, że palnął głupstwo, bo Czesi, choć ze Ślężanami spokrewnieni, od pewnego czasu innym bogom cześć składali. - Za nią do Wrotizli już płasko, jutro przed południem na grodzie staniemy.
- Mieli nam wysłać zbrojnych naprzeciw - burknął rycerz Janosz.
Mnich zsunął się z konia i zwalił pod najbliższe drzewo. W zagłębieniu habitu błysnęło żelazo. Po chwili spokojnie chrapał. Woje układali się przy rozpalonym naprędce ognisku, a dowódca eskorty dla czeskiej księżniczki i znaczniejszych duchownych zajął chałupy, wypędzając zeń chłopstwo w ciemny i cichy las. Minęła północ, ognisko dogasało, od otaczających przesiekę ścian puszczy szedł przenikliwy ziąb wraz z odgłosami nocy. Zakonnik przeciągnął się leniwie i wstał, powoli przesuwając się poza krąg odpoczywających. Wartownik pełniący straż od strony chałup nie zauważył skulonej figurki owiniętej w habit czarniejszy niż mrok.
II.
Mamuna o wyraźnie romańskich rysach twarzy tuliła do siebie kwilącego oseska. Na gałęzi potężnego buka przysiadła latawica i dyndała się na niej rytmicznie. Przysuwał się do niej wolno, lecz nieubłaganie niski chmurnik w przydużym kapeluszu. Rusałki i dziwożony bawiły się długimi, rozpuszczonymi włosami, skracając oczekiwanie. Po prawej, na skarpie zwieńczonej zielonkawym kamieniem siedział dusiołek, szepcząc coś do ucha blademu jak ściana deszczu wąpierzowi. Opodal, we wczorajszej kałuży moczyło nogi licho. Przy trzaskającym groźnie ogniu rozkrzaczyła się strzyga o czerwonej od płomieni twarzy, grzejąc kościste dłonie o dwóch rozcapierzonych palcach. Nie było jedynie południcy, która zdecydowanie wolała dzienne zgromadzenia. Na kamieniu stanął borowy dziad, chrząknął i uderzył w skałę sękatą lagą, aż poszły iskry.
- Dzięki, że się zebraliście – powiedziała postać w habicie, wychodząc z cienia. - Mam wam coś ważnego do zakomunikowania.
- Przepraszam bardzo – odezwał się po chwili dziad borowy - ale to nie ty nas tu wezwałeś, obcy – chrząknął znacząco. - W ogóle się nie znamy.
- Więc dlaczego się zebraliście?
- Co trzy dni się tu spotykamy – podjęła strzyga, zawodząc. - Co trzy dni opowiadamy sobie o naszych przygodach z ludzkim rodzajem.
- I narzekacie?
- Narzekamy, bo lekko nie jest – wyjaśnił szybko dusiołek.
- A kiedy ostatni raz się tu spotkaliście?
- Noo... dwa dni temu – strzydze starczyło palców.
- Kto rozesłał wiadomość, że tu już dziś? - zainteresował się chmurnik, który w pogodne dni miał niewiele do opowiadania, a przyczłapać musiał aż z czubka Ślęży.
- Myślę, że ten obcy ma nam coś ciekawego do opowiedzenia. - zauważył flegmatyczny wąpierz.
- Opowiadaj – zgodził się dziad borowy.
- Właściwie to przyszedłem wam złożyć propozycję. Nazywam się Baruka. Wasze dni szczęśliwych pogawędek się kończą. Nadchodzi przełom, nadchodzi czas wyboru. Za waszą demoniczną, niestabilną duszę i oddaną służbę, jestem gotów zaoferować wam najcenniejszy dar. Przetrwanie.
Zebrani zaczęli szeptać między sobą, a przybysz podniósł głos i kontynuował.
- Żyjecie jedynie w zbiorowej świadomości pospólstwa. Nie wierzą w was już tutejsi książęta...
- Kiedyś wierzyli – przerwał mu dusiołek.
- Był taki jeden zwał się Popiel... - popadł w nostalgię dziad borowy.
- A mi się wydaje, że on chce nas obrazić – skonstatował wąpierz.
- Ej, ty! - zerwała się mamuna. - Bo cię zaraz rodzona matka nie pozna...
- Nie jesteście w stanie mi nic zrobić, bo ja w was nie wierzę. Nie jesteście również w stanie przeszkodzić wyprawie, z którą przybyłem, bo i oni za nic was mają. Mógłbym was oszukać, wykorzystać, ale nie chcę - dbam o czystość zasad podczas gry. Służba za przetrwanie. To chyba uczciwy interes. Macie czas do świtu na decyzję. A teraz wybaczcie, bom mocno zmęczony kolebaniem się na wierzchowcu i muszę się przespać. Kto chętny na dobicie targu, znajdzie mnie na skraju wsi na porębie. Tylko ludzi mi nie pobudzić jak będziecie człapać.
Przybysz skończył swoją przemowę, i zostawiając przy ognisku zdumioną gromadę, jakby nigdy nic obrócił się na pięcie, odchodząc w ciemność. Zastanawiał się czy wszystko przeprowadził zgodnie z otrzymanymi instrukcjami i plenipotencjami, były one jednak na tyle ogólne i ramowe, że dawały mu dość dużą swobodę w zależności od zmienności sytuacji.
III.
- Kto to w ogóle był? - zapytał dusiołek.
- Borubar - rzuciło licho, które miało problemy ze słuchem, choć dusiołek i wąpierz stwierdzili zgodnie, że umyślnie przeinacza.
- Ja usłyszałam Boruta – powiedziała powoli mamuna i przygładziła długie włosy.
- E, jak Boruta, to on nasz. - odetchnął z ulgą dziad. - Też borowy. Tylko jakoś dziwnie gada. Pewnie przyjezdny – z Czech czy jakoś.
- Tak, tak – potwierdził utopiec, który przyczłapał właśnie z pobliskich bagien i absolutnie nie wiedział o co chodzi – mam kuzyna Jożyna, który mieszka na Morawach i też tak śmiesznie mówi.
- Albo Burus jakiś! - pisnęło licho.
- A ty widziałeś kiedy Burusa? - zapytał chmurnik.
- No, nie, ale wiem, że bardzo dzikie są.
- To niedobrze – zaniepokoił się dziad borowy. - Może jednak poślemy wieści do Dadźboga?
- Masz na myśli Swaroga?
- Nie, nie - Dadźbóg jest synem Swaroga, Swarożycem.
- Mylisz się. Swaróg miał dwóch synów. Bliźniaków. Jeden wyjechał do Radogoszczy i to będzie Swarożyc, drugi do Kijowa i tego zowią Dadźbogiem.
- To do kogo w końcu mamy posłać wiadomość?
- Do wszystkich – zadecydował borowy. - I jeszcze do Trzygława w Szczecinie, i Światowida. Na wszelki wypadek.
- Światowid zaszył się gdzieś w stepach pod Husiatynem i tyle go widzieli.
- No dobrze, to do tych trzech.
- A jak wysyłamy wiadomość? Przygotować kamienny krąg? - zainteresował się chmurnik.
- Wiecie, że preferuję konwencjonalne metody. Wyruszą licho, dusiołek i wąpierz...
Dziad borowy zamilkł i zerwał się jak oparzony. Nadchodziła Leśna Baba.
Leśna Baba, nazywana też poufale przez znajomych Jagą, rzadko opuszczała swoje puszczańskie ustronie. Preferowała tryb osiadły i wolała wabić ofiary do swojej chatynki, niż uganiać się za nimi po borze. Nieprawdą było, że dusiła nieostrożnych, zapuszczających się do puszczy mężczyzn swoimi obwisłymi piersiami – zbyt dbała o swoje stare, choć jeszcze rześkie ciało. Nie dementowała jednak plotek na powyższy temat, przydawały jej bowiem aury większej demoniczności zarówno wśród okolicznej ludności, jak i leśnych istot. Dziad borowy na wszelki wypadek uchylił się jej z drogi.
- Nie rozumiecie duraki, że pętlę nam wszystkim kręcą – wrzasnęła. - Zniszczyć chcą. Wszystkich. A kto zostanie to jako niewolnik pod cudzym butem. Chrześcijańskie to już będą ziemie. Nie będzie mleka i kaszy po kątach. Nie będzie harcowania po puszczy. Przyjdą i wypalą, ot co. Trzeba ich powstrzymać.
Chrześcijańskie... Zgromadzeni nie lubili tego słowa, które pojawiało się od pewnego czasu na obrzeżach ich egzystencji, woleli jednak o nim nie myśleć i nie zastanawiać się głębiej jakie groźne , obce siły za sobą niosło.
- Ale powiedział, że nie możemy... - zaczęła strzyga.
- Powiedział, powiedział – przedrzeźniała Baba zawodząco-pretensjonalny ton strzygi. - A wy mu oczywiście uwierzyliście na słowo. My nie możemy, ale oni owszem.
- Wysłałem właśnie Jago umyślnych... – pochwalił się dziad borowy.
- Wiem, leśny tryku. Ale i tamci nic nie poradzą. A wiadomość zanim dotrze... Wy nie pamiętacie, ale Nyja to wszystko przewidział. Zanim odszedł z Gnieżdża. Jeszcze za Ziemomysła tę intrygę knuli.
- Dadźbóg, potężny jest. Pan pogody...
- Potężny, potężny. Póki wsparcie u ludu ma. A kto wie, może kniaź gniezdeński już od niego potężniejszy. Bo większy posłuch ma. Możemy do Weletów czy Ranów uciekać. Albo działać natychmiast, póki czas. A jak najlepiej...
- E, tam Babo, jak zwykle przesadzacie – stwierdził chmurnik. - Aby my już niby nie pod czeskim, chrześcijańskim panowaniem? I cóż się zmieniło? Dalej, po staremu nasze są bory, nasze święta na górze, a miski przed chatami nadal pełne.
- Głupiś! - syknęła Jaga, a chmurnika przeszył prąd, jakby siedział właśnie wysoko w niebiosach w czasie nagłej burzy. - Czy ty widzisz różnicę między kowadłem, które póki co spoczywa sobie w miarę spokojnie hen tam za górami, a młotem, który od polańskich nizin wkrótce spadnie? Między które się pewnie dostaniemy?
- Nie widzę – przyznał chmurnik, bojąc się skłamać Leśnej Babie. - Ze swojej wysokości w ogóle niewiele dostrzegam. Tyle co jak chmurę o Ślężę zaczepię i do was zlezę, to wieści zbiorę.
- To przynajmniej mądrzejszym nie przeszkadzaj, gdy myślą. Do Wrotizli teren płaski jest, więc ryzykować nie będziemy. Ale na północ, przy trakcie do Gnieżdża rozciąga się pasmo wzgórz, dalej zaś mokradła Baryczy. Tam trzeba uderzyć.
- Ale, ale, ale – zaoponował dziad borowy. - My nigdy nie walczyliśmy i nie umiemy walczyć. Co innego chłopstwo w borze wystraszyć, co innego przeciw wojownikom stawać, co lęku nie znają.
- Nie będziecie musieli wcale walczyć, głuptaki...
IV.
Nadeszli, gdy żmij wylegiwał się właśnie w ciepłych torfowych pokładach niecki Baryczy. Właśnie wtedy, gdy jego gadzie cielsko, opatrzone łuskami i parą niewielkich błoniastych skrzydełek, które na pewno nie były w stanie go unieść w powietrze, niemniej powiększały otaczającą go grozę, było rozluźnione i senne. Chrząkali porozumiewawczo, więc chyba coś knuli. Pewnie znów owca lub gęś z jakąś zdradziecką wkładką. Trujące zioła, sól lub inne takie, uzupełnione oczywiście najgorszymi z możliwych zaklęciami. Dobrze, że na siarce chociaż zbywało - najbliższe jej pokłady znajdowały się hen, gdzieś tam w Chrobacji. Przysyłali mu też kobiety obciążone różnymi choróbskami, ale na te akurat żmij był uodporniony. Żmij zastanawiał się jak wyjść z kłopotliwej sytuacji jak najmniejszym nakładem sił i środków, gdy czwórka kmieci stanęła na krawędzi wykrotu, zdjęła czapki i pochyliła głowy.
- Czcigodny wiju, odwracamy swe oczy, bez śmiałości by spojrzeć na ciebie - zaczął najstarszy z nich. - Nasze widły służą tylko tobie, podtrzymując twoje święte ciało. Darujemy ci tę jałówkę jako dowód naszego oddania, prosząc o pomoc przeciw naszym wrogom.
Przerwał przemowę. Zgodnie z rytuałem, żmij powinien teraz uderzyć ogonem raz jeżeli podarek przyjmował, dwa razy jeżeli go odrzucał, albo leżeć nieruchomo jeśli czekał na dalsze wyjaśnienia. Żmij wybrał to ostatnie wyjście jako nierozstrzygające i wymagające najmniejszego wysiłku.
- Burza nadciąga z południa, mówią, a na jej skrzydłach konni, którzy chcą nasz świat zniszczyć. Porządek obalić. Przeto, prosimy cię, racz nam pomóc a najezdników powstrzymać skoro do twej dziedziny przybędą. Na Gnieżdże bowiem jadą i być może już nad Baryczą się pojawią. Kupa ich. A jeśli im gniew słuszny okażesz, ślubujem ci, na Welesa, co niedzielę, od dziś dnia aż do kupalnej nocy, taką jałówkę przynosić.
Żmij uderzył raz płasko ogonem. Nie interesował go porządek świata, a jedyna polityka, która się znajdował była sztuką zapewnienia pożywienia mikrokomórce społecznej, jaką był on sam, jak najkorzystniejszym stosunkiem osiąganego celu do zaangażowanych środków. Coś mu mówiło w wężowych trzewiach, że chłopi prawdę mówili, co poparli zwyczajową przysięgą, zaś perspektywa pozyskania stałego wiktu w zamian za przepędzenie jakiś tam ludzi była nęcąca. Z pewnością sam jego widok wystarczy by się ich pozbyć, a jeśli nie, to wężowa skóra była odporna na zwykle żelazo.
Kmiecie, choć obryzgani błotem przez opadający ogon żmija, wyraźnie uradowali się, wyściskali nawzajem, po czym przytomniejąc, opadli na kolana.
- Dziękujem pokornie – powiedzieli. I w tym momencie jałówka, która dopiero teraz zdała sobie sprawę, że haniebny targ został dobity, zaryczała smutno.
- Co ci kretyni robią? - zastanawiał się wąpierz, przeciskając się między drzewami. Miał wrażenie, że to wszystko jest nie tak i, że Leśna Baba nie będzie zadowolona z takiego obrotu sytuacji. Dotarł do Zunigrodu o świcie, korzystając z osłony nocy, podczas której zmierzająca na północ z Czech kawalkada zatrzymała się na nocleg we Wrotizli. Objawił się paru kmieciom, idącym po drzewo do lasu, mocno ich zresztą przerażając, gdyż nie mieli przy sobie ani czosnku, ani cebuli. Ledwie wytłumaczył, że jest ich kumem z zaodrzańskich puszcz, nienaturalną bladość, tłumacząc długim przebywaniem w cieniu lasu. Długo objaśniał nadchodzące zagrożenie, aż wydało mu się, że zrozumieli, bo pokiwali głowami i zawrócili, by zwołać wiec. Na wiec ten wąpierz, nie będąc członkiem wspólnoty, nie został dopuszczony, a dzienna pora nie pozwalała mu na użycie przybrania wielkouchego gacka. Poinformowano go jednak, że zapowiedziane zagrożenie uznano za istotne, a rada postanowiła podjąć stosowne środki zaradcze. Ale lenistwo ludzi było jak widać jeszcze większe niż nieróbstwo jego kompanów ze ślężańskich borów. Zdecydowanie Leśna Baba się wkurzy i to on, wąpierz, będzie ośrodkiem tej złości. I wtedy wąpierz pomyślał, że może dobrze byłoby coś w jego nieżyciu zmienić. Na przykład niezdrowe, gnuśne powietrze doliny Odry na wietrzne i tajemnicze wyżyny Karpatów.
V.
Do zajścia doszło późnym popołudniem, choć jego przebieg okazał się zgoła niespodziewany. Żmij ułożył się przy leśnym źródle nieopodal brodu nad Baryczą, przy którym zwykle wędrujący traktem na Gnieżdże zatrzymywali się na popas. Z oddali dla niewprawnego oka wyglądał jak kłoda przerzucona przez puszczański szlak. Pozostawało tylko czekać. Żmij słyszał jak gdzieś za nim, coś szeleści w głębi boru. To punkt obserwacyjny zajmowała delegacja mieszkańców Zunigrodu, którzy postanowili z bezpiecznej odległości śledzić nadchodzące starcie. Potem szuranie umilkło i słychać było wyłącznie zwykłe tło lasu uzupełniane delikatnym szmerem wody ze źródełka. I było tak do chwili, gdy do żmija dotarł dźwięk zbliżającego się od południa człapania. Ktoś jechał traktem i był to, rzecz dziwna, samotny jeździec.
Żmij zastanawiał się czy ma spełznąć ze ścieżki na wypadek, gdyby był to przypadkowy podróżny, albo nawet zwiadowca nadciągającego orszaku, by nie utracić elementu zaskoczenia, czy po prostu skończyć z nim w miarę szybko i bezszelestnie, gdy jeździec wyłonił się zza łuku drogi i dalsze wewnętrzne dywagacje straciły sens. Konny, który miał na sobie czarny habit, zbliżał się powoli, wyjmując zza siodła długą, ostrą włócznię. I choć pancerz żmija i większym ułomkom żelaza nieraz radę dawał, to tym razem żmij poczuł lekki niepokój, być może spowodowany niezmąconym spokojem tamtego. Zerwał się na obie, niezbyt równe nogi i przyjął postawę obronną. Intruz zatrzymał się tuż przed żmijem i, z wysokości wierzchowca, unosząc włócznię, powiedział bez śladu złośliwości:
- Poczekamy, aż nadciągną, a potem cię zabiję.
Żmij zamarł w bezruchu, jakby jakaś nieznana siła rozdzierała go od środka. Zastygli również w oczekiwaniu dobrzy kmiecie z Zunigrodu. Zastygłaby pewnie także, gdyby tylko mogła, para samotnych, wiecznie martwych oczu, które z ubocza obserwowały zwolniony przebieg wydarzeń.
Jednakże, wydarzenia ponownie ruszyły z kopyta, gdy od Wrotizli dał się słyszeć turkot bardziej gromadny, zwiastujący spodziewaną kawalkadę. Poprzedzała ją straż przednia w liczbie trzech wojaków, do których przyłączył się jakiś ciekawy świata duchowny. Na widok, jaki wyłonił się zza zakrętu, zbrojni przyspieszyli swe wierzchowce i runęli na bezradnego żmija. Na czele gnał rycerz Janosz, który wyrwał włócznię z rąk oszołomionego, jak mniemał mnicha, i wbił ją z całej siły w cielsko potwora. O dziwo przeszła na wylot – pomyślał żmij, odchodząc w niebyt.
Kapłan towarzyszący zbrojnym podjechał ku stojącej nad żmijem postaci w habicie.
- Bracie Benedykcie... - zaczął.
- Słabym – wyszeptał brat Benedykt, zsuwając się z konia. Dwaj rycerze ledwie zdążyli go podtrzymać.
W krzach z tyłu narastał szelest. To mieszkańcy Zunigrodu dawali upust swemu zdumieniu i przerażeniu. Zimną krew zachował tylko najstarszy z kmieci, który uprzednio na bagna z jałówką posłował. Jako doświadczony przywódca wspólnoty postanowił i z obecnego rozwiązania jakąś korzyść wyciągnąć.
- Dzięki o jaśni panowie, że ocaliliście nas od potwora, co dziatki nasze pożerał! - rzekł, wychodząc z zarośli i niemal zamiatając głową o bujne, leśne runo.
Janosz z trudem przetłumaczył.
- Zwyciężyliśmy pod tym znakiem – odpowiedział kapłan, wskazując kmieciom na amulet wiszący mu na szyi. Janosz znów szukał słów, lecz tym razem wiele zrozumieli z samego gestu obcego.
Tymczasem podjechał kolejny z członków eskorty i Janosz kazał mu zatrzymać pochód głównego orszaku, by księżnej i jej towarzyszek widokiem żmijowego zezwłoku nie niepokoić. Minęło trochę czasu, nim ścierwo ściągnęli z traktu i kawalkada mogła, wśród nieustających podziękowań mieszkańców Zunigrodu, z których część nie rozumiała kompletnie co się dzieje i czemu mają się cieszyć, podjąć dalszą podróż, unosząc na podstawionym naprędce przez kmieciów wozie, osłabłego po ciężkich przejściach brata Benedykta.
VI.
Dusiołek dopadł wąpierza, gdy ten właśnie miał zboczyć z głównego gościńca, by minąć Wrotizlę i lasami po północnej stronie Odry, przedrzeć się ku Opolu, i dalej na wschód i południe. Zmierzchało.
- Puść mnie! - wychrypiał wąpierz. - No, przecież mnie nie udusisz, bo i tak nie żyję.
- Co z wyprawą, tchórzliwy krwiopijco? - pytał dusiołek, nie zwalniając uścisku.
- Przesz...ła.
- A ten, Boruta?
- Nie wiem, coś... go chyba zmogło.
- Choć tyle – mruknął dusiołek. - Chodź. Zdasz relację naszym.
- Nie ma mowy – wyrwał mu się wreszcie wąpierz, uderzając boleśnie po ślimaczym pysku. - Ja odchodzę w spokojniejsze miejsce. Będę wypijał krew małym, bezbronnym świstakom. Ty, jak chcesz sobie zostań. Czatuj dalej po rowach na przechodniów. Może akurat przysną, nim cię przeżegnają.
- Mieliśmy zanieść posłanie.
- To sobie nieś, panie Ważna Misjo. Daj się wykorzystywać. Ja odpadam.
Dusiołek ze wściekłością rzucił się na wąpierza. Ten stracił równowagę pod rozpędem napastnika i oparł na palikach jakiejś opuszczonej zagrody, chroniąc przed upadkiem. Nagle znieruchomiał. Dusiołek pochylił się nad nim i zaczął potrząsać, ale nic to nie dawało. Przyglądał się twarzy wąpierza, ale ta była martwa jak zawsze. I wtedy nadszedł moment zrozumienia. Wąpierz nie udawał. Ogrodzenie było z osiny.
- Ogólnie macie przerąbane – powiedział siedzący za płotem starzec, którego dusiołek wcześniej nie zauważył.
- A ty? - zapytał. Pierwszy raz widział starca, domyślił się jednak, że to Dola, który, jak opowiadali, lubił pojawiać się w różnych chwilach, przełomowych dla danej istoty.
- A ja? Cóż, ja tylko zwiastuję przeznaczenie, bez względu na to, kto nim kieruje. A kto wie, może nawet mnie tu nie ma, tylko ty sobie jakoś tłumaczysz, to co się właśnie wydarzyło. Jesteście w końcu przecież zwierciadłem ludzi, więc i przybieracie ich przywary.
Starzec podniósł z ziemi przeleżałe jabłko i zaczął je z trudem gryźć bezzębnymi wargami.
- Jest robaczywe – powiedział dusiołek, siląc się na uprzejmość.
- Cóż z tego? - zdziwił się starzec. - Cóż z tego, że taka jak ja istota połknie realnego robaka? Jego nędznego ciałka przecież nie strawię. Zostanie. Pytanie czy coś ubędzie i gdzie? I czy to dalej jest robak?
- To dla mnie za trudne - rzekł dusiołek. - Nie jestem dobry w takie łamigłówki, zwłaszcza gdy nie mogę podglądnąć rozwiązania. Ale dzięki. Przekonałeś mnie, że nie warto się zastanawiać.
I ruszył dalej gościńcem, zostawiając za sobą opustoszałą zagrodę. Gdzieś tam na północy oddalał się ku gniezdeńskim borom ścigany przez niego orszak.
(...)
Inne tematy w dziale Rozmaitości