Nie wolno tracić nadziei, że dwie, zgoła odmienne perspektywy kiedyś się spotkają. Od tego zależy wszak przyszłość Europy.
W niemieckich mediach zdaje się obowiązywać zasada „O Polsce - źle, albo wcale”. Jeśli już jakaś gazeta raczy nas zaszczycić czymś więcej niż suchą wzmianką w dziale Informacje, zmuszona jest przybierać ton pouczeń ex cathedra. Czyni to, rzecz jasna, w ramach promowania europejskiej kultury dialogu, opartej na zasadach szacunku, uważnego wysłuchania drugiej strony oraz dogłębnego rozważenia argumentów. Dziedzictwo Goethego, Schillera, Hölderlina i Nietzschego pozwala niemieckim żurnalistom spoglądać na Europę z perspektywy prawdziwie alpejskiej.
Ich polski kolega mógłby co najwyżej wdrapać się na Rysy. Najczęściej jednak nie chce mu się wleźć choćby na ukrzyżowany Giewont. Podczas kiedy Niemca przygotowującego się do napisania najkrótszego nawet komentarza stać na wysiłek wybrania się do Paryża, Londynu, czy Nowego Jorku, pełen kompleksów Polak woli kiscić się w zatęchłej atmosferze rodzinnego grajdołka. Nic dziwnego, że kiedy się spotkają, nijak nie potrafią się dogadać. Niemiec, pełną piersią wdychając alpejskie powietrze, omiata orlim spojrzeniem całą połać kontynentu. Polak nieustannie jęcząc, wpatruje się w czubek własnego, z wiadomych przyczyn nabrzmiałego nosa. Niemiec z precyzją dziewiętnastowiecznych idealistów błyskawicznie ujmuje istotę problemu. Polak urągając estetyce, z wdziękiem ekshibicjonisty epatuje go bliznami. Niemiec odwołując się do kanonu wartości uniwersalnych apeluje o rozsądek. Polak kwęka o umarłym przed stuleciem Bogu.
Mimo najszczerszych chęci, mimo licznych dobrodziejstw i wyświadczonych łask, niemiecka dobra wola nieodmiennie rozbija się o mur polskiej niewdzięczności. Nawet upomnienia Polaków znających Niemcy - by wymienić Mirosława Kraszewskiego - wielu z nas nie trafiają do przekonania. To niewiarygodne, ale niejeden polski obywatel nie potrafi uszanować nawet tego, że niemiecki właściciel gazety pozwala mu pisać po polsku.. I to całkiem za darmo!
Oczywiście, można się tym wszystkim nie przejmować. Każdy przecież ma problemy. Jedni moszczą sobie miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, inni z zapartym tchem czekają na kolejne rewelacje Anety Krawczyk. Chacun son gout.
Spójrzmy jednak na relacje polsko-niemieckie z większą empatią i z większym krytycyzmem. Nie koniecznie z poziomu ministerstw. Minimum taktu, którego lekcji (również bezpłatnej) udzielili nam niedawno niemieccy sympatycy sportu, powinno nas zmobilizować do pochylenia się nad ciężką dolą ich ziomków w Polsce. Nie ma sensu przypominać w tym miejscu o budzących grozę, urzędowych prześladowaniach mniejszości na Opolszczyźnie. O tym wszyscy wiedzą nie od dziś. Gorzej, że liczne szykany dotykają również przyjezdnych. Dość powiedzieć, że zaciekawiony historią, Bogu ducha winny turysta z Westfalii, na dzień dobry częstowany jest przez autochtona nie trzymającą się kupy opowieścią o tym, co się stało z wcześniejszymi mieszkańcami krakowskiego Kazimierza i ponad 800 polskich wsi. Jak to jest, zastanawia się nasz gość, że mieszkańcy Francji, Belgii i Holandii na podobne pytanie potrafią odpowiedzieć krótko i rzeczowo? Odpowiedź jest oczywista – Europa, to nie wschód.
Niejeden niemiecki korespondent zamiast wygrzewać się w słońcu Ibizy, cierpi męki zesłania nad Wisłę i Odrę. I niemal nikt mu nie współczuje. Jedyną pociechą, jaką mu zostawiono jest delektowanie się szlachetnym poczuciem własnej wyższości. Tymczasem smutna rzeczywistość coraz częściej zmusza go do formułowania apeli pod adresem berlińskiego rządu o zdecydowane położenie kresu nierozsądnym tyradom warszawskich polityków. W konsekwencji, w jego zatroskanym o kształt Europy sercu, imperatyw cywilizacyjnej misji nieustannie walczy z rosnącą abominacją.
Nasz misjonarz i mentor jest jednak cierpliwy. Wie, że trzeba z mozołem robić swoje. Nikogo ani niczego nie przekreślać raz na zawsze. Kto wie, może pewnego dnia Polacy wreszcie zrozumieją gdzie ich miejsce. Może – jak zauważył pewien urzędnik Jugendamtu – tak jak Żydzi wyciągną wnioski z doświadczeń ostatniej wojny. Dziś mieszkańcy Gutersloh nie muszą Żydowi tłumaczyć, że na terytorium RFN po prostu nie wypada mówić do dzieciaka po hebrajsku.
Nie traćmy tedy nadziei. Wciąż istnieją szanse, że zamiast opowiadać bzdury o rewizjonistach z NPD, Związku Wypędzonych albo Pruskim Powiernictwie, Polacy nareszcie zatroszczą się o belkę we własnym oku.
Zanim to nastąpi, cierpliwemu wychowawcy krnąbrnej słowiańskiej tłuszczy pozostaje z goryczą powtarzać:
I włosy mi się jeżą, kiedy się oglądam,
I postać twoją widzieć lękam się i żądam.
Inne tematy w dziale Polityka