Co prawda już dawno Krzysztof Kozłowski orzekł, że „Krasnodębskiego się nie czyta”, ale my, ludzie prości, potrzebujemy dziesiątków lat, żeby zrozumieć najoczywistsze nawet prawdy głoszone przez redaktorów najelitarniejszego z tygodników. Korzystając tedy z komfortu niedorastania do poziomu Wiślnej, sięgnąłem po dzisiejszy Plus-Minus. Natrafiwszy na artykuł będący rozszerzoną wersją wystąpienia na konferencji „Prawda, pamięć, odpowiedzialność. Powstanie Warszawskie w kontekście powojennych stosunków polsko-niemieckich”, którą na przełomie marca i kwietnia zorganizowało Muzeum Powstania Warszawskiego, jąłem nurzać się w „miazmatach” autora, którego na – excusez le mot – salonach, „się nie czyta”.
Żem zakażony wiadomymi wirusami, nikogo z moich Czytelników przekonywać nie trzeba. Nie raz przecie od prawa do lewa wytykano mi liczne winy. Poznała się na mnie i patriotyczna, „hajlująca” młódź, i dumni przyjaciele wyklętego ludu ziemii, i nawet słynny ze swej przenikliwości były Polak z Antypodów. Dlatego też pochylając się nad tekstem Krasnodębskiego, zdawałem sobie sprawę, że zamiast choć trochę się ucywilizować, choć trochę wzbić nad poziomy Ciemnogrodu, utrwalę się jeno i umocnię w tym wszystkim, czego się trzeba przed Europą wstydzić.. I w tym miejscu, niestety, nie omyliłem się ani na jotę.
Wydawało by się, że po Zdzisławie Krasnodębskim, profesorze uniwersytetu w Bremie, można oczekiwać minimum socjologicznej rzetelności. Że można oczekiwać elementarnej troski o owoce z takim trudem osiągniętego pojednania. Wydawało by się, że można po nim oczekiwać również choć trochę wyważonych sądów, a także rozeznania co do tego, które fakty dostrzegać n a l e ż y , a których absolutnie nie wypada. Tymczasem już sam tytuł jego artykułu woła o pomstę do nieba: „Nieudana próba wypędzenia z Warszawy”. Co Krasnodębski chce osiągnąć posługując się językiem konfrontacji? Kogo i do czego chce sprowokować? Czy w taki sposób tworzy się atmosferę przyjaznego dialogu między sąsiadami? A przecież wystarczyłoby, gdyby autor sięgnął do sprawdzonych wzorców mówienia o sprawach niemieckich. Do wzorców, które w ostatnich latach udało się wypracować tak wybitnym specjalistom, jak pani prof. Anna Wolff-Powęska i pan redaktor Adam Krzemiński. Czy profesor Krasnodębski nie mógłby udać się do nich na korepetycje? Jestem pewien, że wspomniani znawcy Niemiec z łatwością uświadomiliby Krasnodębskiemu jak należy pojmować imperatyw dialogu oraz polską rację stanu. Wtedy Krasnodębski nie posuwał by się do stosowania demagogicznych argumentów w rodzaju cytatów z wypędzonego z Wawelu pana gubernatora Hansa Franka, wypędzonego z Kraju Warty pana burmistrza byłych Poddębic - Aleksandra Hohensteina, oraz pana kapitana Wilma Hosenfelda i pana pułkownika von Stauffenberga. Największym bohaterom Europy, którzy dla realizacji misji cywilizowania Wschodu poświęcili nie tylko życie milionów naszych przodków, ale i własne życie, należy się dziś nasza pamięć i cześć.
Gdyby zamiast jątrzyć i judzić, zechciał prof.Krasnodębski pochylić się z empatią nad ofiarami wypędzeń z Gothenhafen, Posen, Litzmannstadt i Warschau, być może „Frankfurter Allgemeine Zeitung” nie musiałby dziś uświadamiać polskiemu rządowi i polskim muzealnikom, co to znaczy święte prawo własności… I to właśnie nie kto inny, a polski socjolog z Bremy mógłby być naturalnym łącznikiem, czy wręcz pomostem między odzyskującymi godność po latach poczdamskiej krzywdy Niemcami, a otwartymi na modernizację i ucywilizowanie, prymitywnymi plemionami na Wschodzie. Tymczasem od dłuższego czasu widać, że Zdzisław Krasnodębski niweczy ów potencjał dialogu. Jeszcze bardziej złowrogie wydaje się to, że taka postawa zjednuje Krasnodębskiemu w Polsce coraz więcej chętnych słuchaczy, a nawet – o zgrozo! – naśladowców. Nie wróży to najlepiej dla polityczno-moralnej jedności naszego kontynentu.
Dlatego też, kierując się poczuciem odpowiedzialności oraz pięknym przykładem pana senatora Krzysztofa Kozłowskiego chciałbym niniejszym przestrzec przed lekturą artykułów i książek Zdzisława Krasnodębskiego. Zamiast poić się krwiożerczym, polskim nacjonalizmem, ksenofobią i antyniemieckimi uprzedzeniami, zajmijmy się lepiej czymś naprawdę pożytecznym.
Osobiście, z przyczyn oczywistych, zachęcam do nie ustawania w tropieniu szalejącego nad Wisłą, budzącego grozę swymi rozmiarami, antysemityzmu.
Inne tematy w dziale Polityka