Ponieważ etap życia zwany maturą mam za sobą, postanowiłam podkreślić to notką. Tym bardziej, że od pewnego czasu po głowie mi chodzą... Takie różne myśli. Postaram się je nareszcie zebrać. Nie umiem ich jednak uporządkować, więc przepraszam za ogólny bałagan panujący w tej notce i za brak stylu, i za wszelkie możliwe błędy. Szczególnie za powtórzenia, wyjdźmy z założenia, że są specjalnie. Jakoś nie mogę tego ogarnąć.
Matura zwana egzaminem dojrzałości (dawniej, teraz już chyba nie), świadczy o ukończeniu liceum, a także obowiązku szkolnego. Dalej się uczysz, jeśli chcesz. Żeby liczyć się w świecie, cokolwiek osiągnąć i dostać pracę, to musisz się dalej kształcić, nawet jeśli nie chcesz, więc to tylko takie gadanie. Jednak – to już jest twoja decyzja, nie przymus.
Właśnie. Sam decydujesz o sobie. Sam za siebie odpowiadasz. Nie jesteś dzieckiem, nikt cię za rączkę nie będziesz trzymał. Masz dowód, możesz sobie piwo kupić – to, do cholery, bądź dorosły!
Kiedy to słyszę od kogoś lub tylko powtarzam sama sobie, mam ochotę zatkać uszy i uciec z krzykiem: nie chcę być dorosła!
Przypomina mi się przy tej okazji Piotruś Pan, który przeżywał wspaniałe przygody w Nibylandii, nie dorastając. A potem przychodzi do mnie refleksja, co myślę o ludziach, którzy całe życie chcą być dziećmi, nigdy nie chcą być dorośli i odpowiedzialni. Nie myślę o nich dobrze. A sama jaka chciałabym być? No?... No właśnie. Jedno z drugim za nic nie chce współgrać.
Jestem nietypowym okazem nastolatki. Mój bunt młodzieńczy objawił się średnią 4,9. Nigdy nie chciałam uciekać z domu, żeby zrobić karierę w świecie. Nigdy nie marzyłam, żeby nareszcie być samodzielną, zarabiać i wyprowadzić się z domu. Nawet nie przeszkadzał mi fakt, że nie miałam kieszonkowego, nie mogłam przekłuć uszu i musiałam wracać do domu przed 20.00, teraz przed 22.00. Wszystko to akceptowałam, a moi toksyczni rodzice też mi nigdy nie przeszkadzali.
Teraz parę rzeczy w rodzicach mi przeszkadza, ale nie mają one żadnego związku z tak zwaną niezależnością, więc o nich mówić nie będę.
Właśnie, na tej niezależności mi nie zależało nigdy. Nigdy na przykład nie wyjechałam z domu na festiwal… I mi to nie przeszkadza.
Za to zawsze się bałam – i nadal się boję: nowych sytuacji, nowych miejsc, nowych ludzi. Nie umiem załatwiać spraw z obcymi przez telefon. Żeby zadzwonić i umówić wizytę lekarską muszę się zbierać do tego miesiąc. Czasem dłużej. Nie umiem się odezwać do człowieka na ulicy. Boję się, ale to nie tylko to.
A teraz muszę to robić i to właśnie sama. Mama mi powtarza, że jestem już duża i nikt mnie nie będzie całe życie niańczył. Kurczę, czuję, że właśnie tego potrzebuję, ale faktycznie, jeszcze się taki nie znalazł, co by zechciał. Więc muszę sobie sama radzić, nawet jeśli trwa to tygodniami. A jest co załatwiać, bo samych lekarzy, do których uczęszczam, jest z sześciu różnych. Ech.
Kolejne skojarzenie to historia, którą opowiadała Pippi Pończoszanka. Pippi nie chciała być duża. Miała takie pigułki arbuzowe, które trzeba było połknąć i powiedzieć: pigułko z arbuza, ja nie chcę być duza. Tylko trzeba było powiedzieć: DUZA, bo gdy się powiedziało: nie chcę być duża, to się momentalnie rosło i rosło, i człowiek robił się zbyt duży. I widać było tylko jego nogi.
Gdyby takie pigułki istniały naprawdę… Wybór normalnie jak w Matrixie: połknąć, czy nie? Jest duże ryzyko. Źle wypowiesz magiczne zaklęcie i możesz zjadać pomarańcze prosto z drzewa.
Kolejny przykład z literatury, który mi się nachalnie nasuwa na myśl, to Zuzanna z „Opowieści z Narnii”. Zuzanna, która robiła wszystko, żeby jak najszybciej stać się dorosłą, a potem jak najdłużej utrzymać ten stan. Zawsze tym mnie najbardziej denerwowała.
Bo ja nigdy nie chciałam być dorosła. Gdyby ktoś poczęstowałby mnie arbuzową pigułką, to bym ją połknęła. A potem dopiero martwiła się skutkami. Ta cała dorosłość spadła na mnie znienacka i niby miałam osiemnaście lat, żeby się na nią nastawić, ale mi to nie wyszło. Nadal jedyne, co czuję, to: nie, nie, nie chcę!…
Nie chcę mieć żadnego związku ze światem polityki. Czy to znaczy, ze odrzucam rzeczywistość, w której żyję?... Dalej: nie rozumiem się na ekonomii i gospodarce, ani trochę. Fizykę rozumiem, jak ktoś mi łopatologicznie wytłumaczy. Matmy, chemii, biologii – ani w ząb. Nie umiem załatwiać spraw. Nie umiem się odezwać do człowieka, którego nie znam. Nawet nie dlatego, że się boję – to też – ale dlatego, że mam silne przekonanie, że on może sobie tego nie życzyć. Szanuję osobistą przestrzeń każdego człowieka, a że moja jest bardzo duża, to u innych zakładam podobną. I nie umiem im się w tę przestrzeń wtrącać. Dobrze to, czy źle?... Efekty bywają różne.
Co umiem, to siedzenie w książkach, muzyce i filmach. Co ja robię na tym świecie? Chyba jestem człowiekiem nieużytecznym.
Umiem się zachwycać pięknem, które mnie otacza. Umiem się cieszyć z byle czego i tą radością staram się innych zarażać. Ale nie umiem nieść pomocy potrzebującym. Boję się zrobić krok do człowieka, którego nie znam. Jestem dobrą ciapą. Oczywiście, wiem, że to, co na mnie przyszło, to dopiero początek, i nic jeszcze właściwie nie wiem, i wszystko jeszcze przede mną, że teraz to dopiero zobaczę, i tak dalej… Wszystko to wiem i co z tego. Nie chcę i tak.
Nie chcę, ale muszę. I oto chodzę i się zastanawiam nad dziwnymi rzeczami. Staram się myśleć, na ile mogę, a potem te myśli formułować. Wyrażać opinie, które mają wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Intuicyjnie staram się porządkować życie, porządkować myśli, działania. Efekty są zadziwiające: paru ludzi twierdzi, ze lubi ze mną rozmawiać. Czemu? Bo wypowiadam się rozsądnie, nazwijmy to tak. Brat obdarzył mnie ostatnio komplementem niesamowitym: „twoje wypowiedzi mnie zaskoczyły, takie były… dojrzałe”. A ja chodzę i się dziwię. Moje dzieciństwo skończyło się. Teraz jestem młoda. Zmieniam się właściwie wbrew sobie. A w każdym razie wbrew uczuciom, bo wiadomo, rozsądek inne rozwiązania uważa za właściwe i rozsądkowi te zmiany bardzo się podobają.
Ale niektóre rzeczy są niepokojące. Na przykład to: zdarza mi się zajrzeć do pamiętników pisanych dawniej (zaczęłam ten proceder mając lat dziesięć). Czytam te swoje zapiski i oczom nie wierzę: kto to pisał, ja, czy ktoś inny? Nie poznaję siebie. Byłam inna. To, co pisałam wtedy, było dla mnie ważne, teraz wydaje mi się głupie, dziecinne, mam przemożne wrażenie, że brak w tym treści i sensu. Ale gdy to pisałam, miało to dla mnie sens.
Jak pogodzić te dwa odmienne podejścia do tych samych słów? Dwa podejścia, które różni osiem lat zdobywania różnorodnych doświadczeń. Staram się rozumieć tamtą mnie, co jest o tyle trudne, że nie bardzo rozumiem teraźniejszą mnie.
W tych dywagacjach odeszłam od tematu. A może nie?... Tematem jest dorastanie, dojrzewanie. Bo czym według mnie, jest ta dorosłość? To też trudno mi stwierdzić: przede wszystkim – jest to ponoszenie konsekwencji swoich decyzji, odpowiedzialność za swoje czyny. A poza tym – podejmowanie dobrych decyzji, opierając się na bagażu doświadczeń zaserwowanych przez życie (tak własne, jak i życie wszystkich wokół) i na przemyślaniu. Przemyślaniu wszystkiego, tego, co było, co jest i co będzie lub mogłoby być. W końcu jesteśmy homo sapiens.
W tym całym moim nieogarnięciu, które z dnia na dzień, zamiast się zmniejszać, to rośnie, czuję się nieco zagubiona. Czuję się przytłoczona ilością obowiązków, które na mnie spadły, rzeczami, których nikt za mnie nie zrobi.
Jako nieudolne podsumowanie mojego gadania zacytuję słowa Pana Tik-Taka, który zapytany o największe marzenie swojego dzieciństwa, powiedział: zawsze chciałem być dorosły. I to mi zostało.