Powiadają, że człowiek się zmienia. A szczególnie kobieta. Teraz jednak nie chodzi mi o różnice w zachowaniu wynikające z różnych stanów emocjonalnych, a raczej o zmiany postaw, myślenia, zachowania, kształtujące się i ewoluujące przez kolejne lata życia. Zostaliśmy stworzeni do rozwoju, zarówno własnego, jak i rozwijania wszystkiego, czego się dotkniemy. Wiadomo, wychodzi raz lepiej, raz gorzej, ale jako ludzkość chyba sobie poradziliśmy z tym zadaniem nienajgorzej. Tu pojawia się pytanie: jak poradziłam sobie z tym jako jednostka - osoba - ja?
Nie będę się bawić w żadne oceny, bo zawsze w takich wypadkach daję sobie noty ujemne. Ale chciałam spisać kilka moich obserwacji, które w ostatnim czasie tłuką mi się po czaszce. Bywa, że zaboli...
Pamiętam trochę siebie ze szkolnych czasów. Gimnazjum to był moment, kiedy trzeba było w gronie kolegów i koleżanek poruszać wszelkie kontrowersyjne, trudne tematy i wypowiadać się z pewnością znawcy i werwą wojującego aktywisty. Szczególnie na mało lubianych lekcjach koledzy lubili rozpętywać dyskusje, nad którymi drobna, zahukana nauczycielka zupełnie przestawała panować. A ja musiałam się w te dyskusje wdawać, wygłaszać opinie stanowczo mniej popularne i nielubiane przez większość. A potem, chyba żeby dopiec owej większości, musiałam bezczelnie i złośliwie moje zdanie podpierać argumentami trudnymi do zbicia. Nie przydawało mi to popularności, ale na pewno sprawiało, że byłam rozpoznawalna (czytaj: wytykana palcami). Nie należałam do "fajnych", granych uczniów. Ale byłam dumna z tego, że mam swoje zdanie, które umiem uzasadnić. Przy tym niektórzy przerywali dyskusję ze mną nie dlatego, żeby zostali do czegokolwiek przekonani, tylko dlatego, że mieli mnie dosyć.
W liceum byliśmy starsi, mniej krzykliwi i kłótliwi (chociaż, muszę przyznać, to ostatnie już zależało od poruszanego tematu...). Już nie zdarzały się sytuacje, żeby rozpętać burzliwą dyskusję na złość nauczycielce. Ale też mieliśmy bardziej przemyślane opinie. I więcej osób umiało je uargumentować oraz nie dać zbić się z pantałyku samym tylko przekonaniem oponenta do jego zdania. Dyskusje były mniej hałaśliwe, za to równie zażarte i na pewno bardziej merytoryczne. Ja przestałam się tak wykłócać, ale nadal stanowczo obstawiałam przy swoim i zawsze umiałam powiedzieć, czemu myślę tak, a nie inaczej.
Umiecie sobie wyobrazić, jak nastolatkowie stojący u progu dorosłości, w stolicy kraju, w szkole uchodzącej za dobrą, na wysokim poziomie, w klasie humanistycznej, dziennikarskiej, czyli w większości zaangażowani w śledzenie polityki, trendów społecznych, kultury i tak dalej - jak oni zareagowali, kiedy oświadczyłam, że ja będę w przyszłości pytać mojego męża, jak mam zagłosować i zaznaczę na karcie to, co on mi powie?
No właśnie.
Na moją głowę wylał się istny wodospad wyrzutów, że jak mogę nie mieć własnego zdania, nie interesować się życiem politycznym, nie doceniać mojego głosu, aktywności obywatelskiej, że to na pewno dlatego, że jestem zbyt głupia lub leniwa, żeby śledzić politykę, rozumieć i rozsądnie wybrać, że to wygodnictwo, lenistwo, że nie doceniam prawa do głosu, o który kobiety tyle lat walczyły, że co, jak mój mąż będzie mi kazał głupoty zaznaczać?
Na co odpowiedziałam spokojnie: "Naprawdę myślisz, że na najbliższego i najważniejszego towarzysza życia wybiorę głupiego człowieka, który udzieli mi złej rady?"
"Ale przecież musisz mieć swoje zdanie!..."
Do dziś się zastanawiam, dlaczego niby muszę. Dlaczego moje zdanie nie może być, według współczesnego, oświeconego społeczeństwa, spójne z człowiekiem, z którym z racji małżeństwa jestem jednością. Ale nie roztrząsajmy tego dłużej, to była tylko jedna z wielu sytuacji, kiedy uważałam inaczej niż większość i nieugięcie przy tym trwałam.
Potem poszłam na studia, na których niestety były przedmioty polegające na wspólnej dyskusji, między innymi Bioetyka. To był moment, kiedy już nie miałam najmniejszej ochoty na te dyskusje. Ale znowu i znowu okazywało się, że jestem jedyną osobą (lub jedną z nielicznych), które mają odwagę wyrazić zdanie inne niż wynikałoby z oficjalnej linii albo z przekonań wykładowcy. I do tego argumentowałam. Być może już mniej bezczelnie, ale nadal nieugięcie. Nie chciałam się w te dyskusje wdawać, ale doszło do tego, że byłam w nie wciągana, że specjalnie mnie pytano. Kiedyś po zażartej obronie normalności wobec zmasowanego ataku liberalnego wyzwolenia, dyskusji w której grupa studentów stała się świadkami szermierki słownej mojej i pani, hm, profesor, usłyszałam: "pani mi imponuje". Nie zgodziła się z żadnym z moich słów, ale była pod wrażeniem, jak rozbijałam każdy z jej argumentów i przykładów, które stawiała nam przed oczy.
Całe to moje przekonanie, argumenty i wiedza nie wzięły się znikąd, oczywiście. Czerpałam pełnymi garściami z rozmów prowadzonych u mnie w domu, z ogromnej wiedzy i potęgi logicznego myślenia mojego taty, z obserwacji świata mamy, braci i sióstr. Wiedziałam o czym mówię. Wiedziałam, czego bronię...
Dziś jestem starsza jeszcze trochę. I dzisiaj nie mam już na te wszystkie dyskusje siły.
Moje poglądy nie zmieniły się. Moje własne doświadczenie pokazuje mi, że miałam rację, nawet wtedy, gdy jako dziecko mówiłam o pewnych zjawiskach z mojego ówczesnego punktu widzenia teoretycznych i dalekich. Mam coraz to więcej argumentów na poparcie mojego zdania.
I to wszystko nie ma znaczenia w toczących się wokół dyskusjach.
Bo widzę wyraźnie, że przekonanych nie przekonam, nawet jak będę ich walić faktami i statystyką po głowie. A jeszcze gorzej dla mnie, gdybym chciała użyć logiki. To narzędzie całkowicie zakazane w emocjonalnych internetowych dyskusjach. Szacunek dla oponenta? Kultura wypowiedzi? Tego mogłam spodziewać się po kolegach w liceum, ale nie po nawalankach internautów na wszelakich grupach, fanpejdżach wszelkich tematów, forach. Oczywiście teraz generalizuję, bo nawet w social mediach są miejsca, gdzie można kulturalnie i miło porozmawiać. Ale nauczyłam się, żeby nikogo do niczego nie przekonywać. Czasem zdobywam się na jakiś komentarz, kiedy sytuacja tego wymaga, żeby zejść z poziomu emocji do merytorycznej wymiany argumentów. Czasem się to udaje. Ale coraz wyraźniej widzę, że nie mam na to sił, nie mam na to czasu i nie mam na to ochoty.
...
Bo teraz nastał dla mnie inny czas.
Kiedyś uważałam, że muszę jak najwięcej osób przekonać do moich poglądów, żeby nie błądzili w życiu. Oczywiście w różnym stopniu, bo funkcjonując w środowisku szkolnym bardzo szybko człowiek się uczy, że każdy ma swoje życie do ogarniania po swojemu i za drugiego jego spraw nie pozałatwiasz. Ale wszystkie te dyskusje miały unaocznić zgromadzonym, jak bardzo ten inny punkt widzenia świata jest szkodliwy. A potem już pokazywałam wady konkretnych rozwiązań konkretnych sytuacji. I całe to przekonywanie nigdy nikogo nie przekonało i niczego nie zmieniło.
Chociaż... Sama nie wiem, bo jak teraz o tym pomyślę, to na pewno kilku osobom zapisałam się w pamięci. I może przypominając sobie mnie po latach zadali sobie jedno niewygodne pytanie więcej. Kto wie...
Ale to nie jest dla mnie ważne. Na moje życie nie ma to już najmniejszego wpływu.
Teraz centrum mojego życia, zainteresowań i działania przestało być zbawianie świata (tak naprawdę nigdy nie było, chyba już gimnazjum wyleczyło mnie z nawracania wszystkich wokół pogan ;)).
Teraz dostałam pod swoją opiekę Małego Człowieka.
Teraz do najważniejszych spraw zalicza się dopilnowanie, żeby Córcia miała pełen brzuszek, cieplutkie (lub odpowiednio lekkie) ubranko, żeby nie miała mokrej pieluchy, żeby była w sam raz brudna (czyli szczęśliwa), ale też umyta starannie, gdzie trzeba, żeby się nie nudziła, fajnie bawiła, dobrze rozwijała, nie chorowała, nie uderzyła (za mocno), nie spadła z kanapy przy przewijaniu, nie zakrztusiła chlebkiem, a w przyszłości żeby dokonywała dobrych życiowych wyborów i nie cierpiała (więcej, niż to konieczne).
Teraz trzeba pilnować, który aktualnie nosi rozmiar ubranek, jakie zabawki rozwijają, a jakie śmiecą, a czy dobrze odbiła, a czy znowu nie zapomniałam wziąć na spacer kocyka / czapki / kubeczka / pieluchy na zmianę?...
Moje przekonania i podstawy życiowe nie zmieniły się ani trochę, za to całkiem zmienił się zakres bieżących zainteresowań.
I odkryłam przy tym, że naprawdę nie potrzeba mi teraz tej rywalizacji, tej konkurencji i udowadniania sobie, kto ma rację, a kto się myli i gdzie. Odkryłam, że być może zamykam się w bańce, ale teraz właśnie tego potrzebuję: ludzi, którzy rozumieją, co jest w danym momencie ważne i potrzymają chwilę dziecko, żebym mogła dwiema rękami przygotować obiadek. Nie potrzebuję dyskutować na grupach parentingowych o szczepieniach czy wychowaniu w duchu rodzicielstwa bliskości. Nieraz się czuję na to zbyt durna i uważam, że nie jestem dobrym rodzicem, bo nie zaplanowałam odpowiedniej reakcji na każdy możliwy wybryk oraz spokojnej dyskusji z maluchem na temat: "czy ma teraz myć zęby i iść spać, czy może zjeść czekoladkę i skakać po łóżku?".
Teraz mam w życiu inny czas, po prostu. Czas bycia Mamą, bo którego być może wszystkie te minione lata, dyskusje i różne obserwacje mnie przygotowały. W tym czasie potrzebuję mieć wokół siebie samych najlepszych ludzi.
A wszystkim innym nie zamierzam się przejmować... Za bardzo ;).
W razie czego z resztą jest mój Mąż, który powie każdemu co trzeba. Nie jestem sama. Nie muszę nieść na plecach bólów i trosk całego świata. Mogę skupić się na naszych... Codziennych radościach.
Chcę, żeby moja Córcia była prawym i dobrym człowiekiem, nie utraciła zaufania do mnie, chciała ze mną rozmawiać o wszystkim i żeby całe życie trzymała się Boga. To jest teraz dla mnie ważne. I chyba pozostanie aż do końca.
A ten koniec, jak wiadomo, musi być szczęśliwy!