Stefan przyjechał do Warszawy po raz pierwszy jak dziesięciolatek. W zasadzie mógł czuć się ćwierćwarszawiakiem. Uprawniała go do tego rodzinna kwatera na Powązkach i rodzona babka, która jako nastolatka uczęszczała z córką Piłsudskiego do prywatnej szkoły do middle-class'u II RP. Babka oprowadzała go po świecie, którego już nie było: Wedel, Blikle, kwatery Szarych Szeregów, wuj z legitymacjami odznaczeń rządu londyńskiego. Fajna ciotka, stewardesa Lotu, darczyni dziesiątek pocztówek z Zachodu. I te naleśniki w barze mlecznym na Nowym Świecie...
Kilka lat później świat nadal był szary, z wyjątkiem stoiska Barbary Hoff przy Marszałkowskiej. Tłum ludzi kłębił się w kolejce po buty narciarskie w Domach Towarowych. Wycieczka z podstawówki Stefana zwiedzała stolicę. Krakowskim Przedmieściem szedł pochód młodych ludzi, trzymali transparenty NZSu, w bocznej uliczce stało kilkanaście radiowozów MO. Wiosna była nasza.
Skok o kilka lat do przodu. Czwarty rok studiów. Przyjazdy do stolicy będą teraz częstsze. Męczące otrzaskanie się z wieloetapową rekrutacją do korporacji. Najpierw podniecenie, gdy Pani w telefonie potwierdza, że wybrali jego podanie. Przechodzą na angielski, na chwilę na niemiecki. Kilka dni później noc w hotelu na koszt firmy. Warszawa z okien Forum nie jest już szara, jest ekscytująca. Testy, zadania w grupach. W przerwie dobra restauracja. Pierwszy business lunch w życiu. "Czy wystarczy nam w pierwszych miesiącach na pobyt w Warszawie? - pyta jedna z konkurentek. "O to możecie być spokojni" - odpowiada ze śmiechem kilka lat starsza menadżerka.
Znowu kalendarz się przewija. Stefan pracuje w Warszawie. Codziennie ogląda Warszawę Wschodnią, gorzej pachnie tylko Centralny, ozdobiony listami gończymi ściganych po akcji w Magdalence. Gdy wsiada rano do tramwaju, tłum ma zwykle neutralny zapach. Dopiero w Alejach charakteryzuje go zapach wody kolońskiej i perfum. Chłopiec z fioletowym bandażem prosi o pieniądze w tramwaju. "Jestem bezdomny" - głosi napis. To dlaczego ma tak starannie obcięte paznokcie?
Niemiecki koncern wypłaca nadgodziny w biurze w Warszawie, wzorem monachijskiej centrali, na podstawie pomiarów z karty godzinowej. Po jakimś czasie firma zaprzestała tej praktyki, bo ktoś zaczął nocować w pracy.
Amerykański koncern. Do stolika na imprezie integracyjnej w "Blue Cactusie" przysiada się starsza pani. Na co dzień spodnie od dresu, włosy w kolorze siarki, trzy paczki pączków i dwie paczki chipsów codziennie na biurku. Domniemany postrach korytarzy nowojorskiej centrali, z której zesłano weterankę korporacyjnych intryg za Atlantyk, do Unii Europejskiej. Rozpoczyna swoistą prezentację na imprezie integracyjnej, przerywając małej grupce rozważania o urokach egzotycznych wakacji na Mauritiusie: "Byłam szefem jednostki X, o budżecie N, obrotach Z, wcześnie kierowałam jednostką y, w zakresie p do q, kierując grupą n ludzi, w czasie pełnienia funkcji zdołałam osiągnąć następujące cele: a, b, c." Referencji nie załączyła.
Modny bar w centrum Warszawy. Znad drinka Stefan przygląda się sex-bombie po drugiej stronie baru. Może zagadać? Podchodzi do niej jeden podchmielony klient, drugi, trzeci. Dwudziestoletnia barmanka z uśmiechem opowiada, gdzie spędziłaby najchętniej egzotyczne wakacje pięćdziesięcioletniemu facetowi. Stefan nie będzie czwartym tego wieczora.
Dziennikarze niemieckiego tygodnika ogłosili kiedyś teorię, że dowolne dwie osoby na kuli ziemskiej można połączyć poprzez sieć najwyżej 6 osób. Na biznes lunchu nasz bohater rozmawiał z wiekowym przedstawicielem pewnej firmy, który w młodości zaczynał w przedsiębiorstwie kierowanym przez Eliota Nessa, wcześniej agenta FBI, który tropił w czasach prohibicji Ala Capone. Tak więc Stefan znał człowiek, który znał człowieka, który znał chicagowskiego gangstera.
Dzięki Bogu nie trzeba już oglądać karaluchów Za Żelazną Bramą. Apartamentowiec Stefana lśni chromem. Zaczynają się imprezy integracyjne. Sąsiedzi z góry przy piwku wspominają uroczystość kościelną. Bełkotliwy głos cytuje fragment liturgii. Czasami trudno zasnąć w tym luksusie.
Do firmy Stefana przyjeżdża konsultant z USA. Pracują ze sobą już dawno, więc atmosfera robi się swobodna. "Ile będziemy tu pracować?" , pyta Amerykanin. "Od 9 to 5. Od 9 naszego czasu do 5 waszego" - odpowiada szef. Stefan kiedyś spędził w pracy 17 godzin, jego przełożony 25. W takich chwilach ratuje człowieka słodkawy, różowy płyn, o niewyrafinowanym smaku, w efektownej puszce. Warszawa ma smak Red Bulla.
Inne tematy w dziale Rozmaitości