Na początek zaznaczę, bo nie wszyscy kojarzą moje poglądy - jestem zoologicznym antykomunistą, obyczajowym konserwatystą i gospodarczym liberałem w stylu brytyjskim. Lewactwa nie toleruję, klasyczną lewicę znoszę jako coś w rodzaju zła koniecznego. Komunizm w stylu zrealizowanym (stalinowsko-maoistowskim) traktuję na równi z nazizmem. Tyle tytułem wstępu.
Jarosław Kaczyński jest obecnie niekwestionowanym liderem prawej strony opozycji, rywalizując o wyborców centrowych i lekko lewicowych z SLD Napieralskiego. Od z górą dwócg lat, wraz ze swym bratem i stworzonym przez nich PiSem nie zrealizował żadnego projektu politycznego, skutecznie zablokowany przez obóz rządzący i wspierające go media oraz środowiska wpływu. Poniósł za to szereg bolesnych porażek, gdy nieprzyjaciel stopniowo wydzierał mu realne wpływy na te instytucje państwa, w których jeszcze je posiadał. Przełomem przygotowującym do nadchodzących sezonów wyborczych miały być obchody katyńskie, ale jak wyszło - wiemy wszyscy. Do tego momentu sytuacja PiS byłą opłakana i nie ma co udawać, że to przesada. Jedyną nadzieją była kompromitacja strony rządzącej w zakresie prowadzenia spraw publicznych, ale zaskakująco dobra reakcja gospodarki na kryzys uświadomiła bliźniakom, że i tu nie będzie łatwo cokolwiek wygrać.
Aż do katastrofy zdawało się więc, że obóz rządowy bez większych przeszkód będzie mógł grać na marginalizację PiS, by po łatwo wygranych wyborach prezydenckich przemeblować państwo na włąsną modłę i ostatecznie rozprawić się z opozycją niepodległościową. Katastrofa pokazała wiele, ale jedno ze szczególną jaskrawością - obóz Tuska jest kontrolowany przez siły zdecydowane jak najszybciej pozbyć się ryzyka związanego z demokracją i to pozbyć się wszelkimi metodami.
Wydaje się, że fakt ten dotarł również do pewnej części społeczeństwa - jeśli nie do świadomości, to do emocji poszczególnych osób. Dało to nam ostatnią być może szansę na częściowe odzyskanie pozycji politycznych i pewne nadzieje na nadchodzącą przyszłość.
Wzmiankowana część społeczeństwa jest jednak liczebnie zbyt mała, by zdołała przeważyć w II turze wyborów, tym bardziej, że strona przeciwna gotowa jest przy każdej okazji faulować, tym bezczelniej, im bardziej wyrównane będą szanse kandydatów. Potrzeba więcej głosów - głosów ludzi, którzy samym już uczestnictwem w wyborach dowiedli swej aktywności politycznej. O nich wiadomo jedno - chętnie pójdą na wybory jeśli będą wiedzieli, po co. Milczące 50% jest wielką niewiadomą i nie ma już czasu, by liczyć na ich mobilizację. Może w następnych wyborach warto o to powalczyć - teraz trzeba szukać głosów tam, gdzie można je realnie zdobyć. Tym bardziej, że przeciwnik walczy o nie także.
Czy w tej sytuacji zwrócenie się Kaczyńskiego na lewo może być traktowane jako zdrada twardego elektoratu PiS? Moim zdaniem - nie. Uważam, że jest to zachowanie ze wszech miar racjonalne i postaram się wyjaśnić, dlaczego.
Otóż możemy chyba przyjąć, że Jarosław Kaczyński jest wśród naszej części społeczeństwa najlepiej zorientowanym i najwytrawniejszym "zwierzęciem politycznym" - zakładanie czegoś przeciwnego oznaczałoby stawianie go na równi z gumowym kandydatem PO i byłoby założeniem fałszywym. Kaczyński doskonale wie, że przegrana w tych wyborach będzie oznaczać wolną drogę dla środowisk sterujących działaniami Platformy w kierunku eliminacji prawicowej opozycji- eliminacji politycznej, a nawet fizycznej (wszak wielki krok w tym kierunku już został zrobiony!). Jedynym wyjściem jest szukanie sojuszników, którzy zgodzą się na współpracę polityczną przeciwko PO, ze względu na podobne zagrożenia nad nimi wiszące. Podobne, ale przecież nie aż tak wielkie! Dlatego właśnie Kaczyński jest tu petentem u Napieralskiego (i Pawlaka, skoro już o tym mowa).
Nie ma wyjścia - Kaczyński musi pokazać tym zwolennikom lewicy, którzy obawiają się rządów PO, którzy niechętnie myślą o korzeniach SLD i panoszących się wszędzie "chłopcach" z WSI, że jest poważnym partnerem politycznym, że w imię ratowania ojczyzny przed pełzającym zamachem stanu gotów jest iść na głębokie kompromisy, by uratować nie tylko własną skórę, ale i pole do przyszłej walki politycznej z lewicą o rząd dusz i władzę. Bez tej współpracy pole to wkrótce zniknie - i dla PiS i dla Napieralskiego i dla Pawlaka. Jedynowładztwo PO skończyć może się tylko w jeden sposób - powstanie quasi-dyktatura, stopniowo sięgająca po coraz brutalniejsze metody przymusu i nasze dwudziestolecie stanie się kolejną "pieriedyszką" między totalitaryzmami, jak dwudziestolecie międzywojnia. Oczywiście, ten totalitaryzm będzie inny, ale i on spłynie krwią - czyż już nie spływa? A ceną za święty spokój będzie dla wielu z nas emigracja wewnętrzna lub geograficzna albo złożenie hołdu nowej władzy.
Nie łudźmy się - każdy, kto choć raz umoczył pióro przeciwko PO, przeciwko WSI, przeciwko gangsterskim układom gospodarczym, został skrzętnie odnotowany i prędzej czy później władza da mu odczuć, że o nim pamięta. Młodszym z nas wydaje się, że to niemożliwe, jednak każdy, kto pamięta rok 56, 68, 71, 76, 80, 81 wie, że historia lubi się powtarzać i że ci ludzie dobrowolnie władzy swej nie oddadzą, będą jej bronić bez względu na metody i koszty. Oddać mogą zewnętrzne jej znamiona - jak obecnie - ale za nic nie pozbędą się kontroli nad wykonującymi rządy.
Jarosław Kaczyński w porę dostrzegł, że Napieralski wydobywa się na bezpieczny brzeg po ciężkiej walce o przetrwanie - w jego interesie jest podanie mu ręki. I w naszym interesie także. Należy bowiem dostrzec linię podziału w łonie lewicy - starzy towarzysze nie chcą takich jak Napieralski, zwolennicy Napieralskiego nie mają ochoty wąchać smrodliwych oddechów kiszczakowców stojących im za plecami. Należy to wykorzystać i współpracować, by oddalić zagrożenie, którego wielu wyborców, nawet po prawej stronie, zdaje się nie dostrzegać.
Bardzo Was proszę, kochani, apeluję - nie podcinajcie nóg Kaczyńskiemu w tej chwili, wystarczy że michnikowszczyzna-kiszczakowszczyzna robi w tym zakresie, co tylko może. Nie obrażajmy się, nie strzelajmy fochów za to, że nasz kandydat uprawia jedyną realną politykę, jaka może teraz przynieść pozytywne skutki, jaka może nas wszystkich uratować. Przecież nie pora żałować róż, gdy płonie las.
Jeżeli nie opuścimy Kaczyńskiego teraz, jeżeli uda mu się wygrać te wybory, jeżeli z Bożą pomocą zdołamy zażegnać wiszące nad całym naszym środowiskiem i nad narodem niebezpieczeństwo, wtedy przyjdzie czas, by w spokoju rozważać słowa i opinie, by się "pięknie różnić".
Nie zachowujmy się jak obrażalscy, nadęci oficerowie przedwrześniowi, toczący swe honorowe spory w obliczu nadciągającej nawały, która zmiecie ich z ich żałosnymi swarami. Patrzmy realistycznie i chłodno - emocje działają obecnie przeciwko nam.
Ostatecznie, jeśli ci spośród nas, którzy deklarują, że nie pójdą na wybory, mimo wszystko zagłosują na Jarka, będą może mieli prezydenta, który nie do końca spełnia ich oczekiwania. Jeśli strzelą focha i na złość zostaną w domu - dostaną prezydenta, który będzie napawał ich strachem, mimo pokraczności.
Wy, którzy uważacie się za najbardziej patriotyczną i oświeconą elitę narodu, powiedzcie więc Polacy, co wolicie?
Inne tematy w dziale Polityka