Wreszcie nadchodzi poniedziałek i rankiem dostaję: czarną służbową kurtkę, spodnie mascote’a i sejfszusy czyli buty „z kapką” chroniące moje stopy zarówno od gwoździa z dołu jak i ciężarów z góry. Zostawiam sobie tylko spodnie, resztę oddaję. Piter po raz pierwszy kręci z dezaprobatą głową, że marnotrawstwo, że jak dają – to brać. Na ścianie widzę plakaty: jak ratować w przypadku porażenia prądem, jak dźwigać, by się nie przedźwignąć, gdzie – w razie pożaru – dzwonić.
W kącie magazynu James Lister skręca metalowy statyw pod piłę, włosy mu spadają na oczy, odgarnia je, patrzy na mnie, ja na niego.
– Możesz mi podać klucze allena? – pyta wskazując rudą głową na wózek z narzędziami.
Nie wiem, co to są „klucze allena”. Gmeram wśród narzędzi. James podchodzi, wyciąga pęk kluczy imbusowych.
- Styraks, styraks, styraks – mówię i się śmieję. On też się śmieje i Piter się śmieje, ale potem i tak się okazuje, że nie czytali. Ani nie oglądali. Lister jest frontmenem zespołu „The Revellions” (przez dwa el - jak podkreśla), a w narzędziach pracuje po to, by mieć na trasy koncertowe i łupanie w weekendy. Skowyczą westernowe drzwi i do magazynu wchodzi Kacha z cashdesku. Łypiemy na siebie.
– Mój tata jak się dowiedział, że tu pracujesz, to pozdrawiał. Czytał twoje reportaże zawsze na drugiej stronie w gazecie… - mówi, a figurę ma bez zarzutu.
Mruczę, że na dwójce, to szły tylko felietony.
Ona przyznaje, że oczywiście – felietony.
Ale, że reportaże też!
Uśmiecham się, pozdrawiam tatę. Rok później mijam całą ich rodzinę na Gardinerze. Mama, tata, bracia i siostry spod Krakowa, niedziela, spacerek, widzę, że idą sobie po kościele na lody czy kimbaba, trąbię przejeżdżając. Krzyczą coś z tyłu, machają, wszyscy się chyba już tu sprowadzili, jeszcze trochę i Irlandia pogrąży się od ciężaru polskich ciał w oceanie.
- Gerry to wariat, Joe jest ok. – mówi Kacha. Piter kiwa głową. Nawet między sobą mówią na szefów „Jurek” i „Józek”, żeby nie drażnić. Bo jeśli podsłyszą w rozmowie swoje imiona, to - z wariatami wiadomo - nieszczęście gotowe. A tak - konspiracja. Zresztą później, kiedy to po raz pierwszy będą mnie wyrzucać z tej roboty okaże się, że mieli rację.
Sheamus jest menadżerem maszyn i rugbistą, typ uśmiechniętego atlety z przedwojennych filmów, ściska dłoń mocno, ale z sympatią. Nabieram w jego oczach szczególnego znaczenia zaraz po tym, jak bez niczyjej pomocy skręcam czerwony dźwig cenexa do wyciągania silników samochodowych.
- Skręcałeś takie dźwigi wcześniej? – pyta po sprawdzeniu, czy dobrze w konstrukcji osadziłem podnośnik hydrauliczny.
- Jasne! Małe dźwigi i w ogóle proste maszyny hydrauliczne mamy na praktykach na drugim roku filologii w Poznaniu – odpowiadam bez cienia uśmiechu. Patrzy czy żartuję, ale ja tylko potwierdzam swoje słowa sekundowym przymknięciem powiek.
Sheamus ogląda konstrukcję i raptem mówi, że znalazł jeden błąd. I czy wiem gdzie.
- Kółka – mówię.
- Co „kółka”?
- Zamontowane są odwrotnie, mniejsze powinny być pod podnośnikiem, a większe przy wspornikach…, zmienić?
- Zostaw, to w sumie nie robi różnicy…
Piter pyta później, czy żartowałem z praktykami na studiach, ja odpowiadam, że to znana poznańska tradycja uniwersytecka w hołdzie robotnikom z Cegielskiego. Że każdego roku przez miesiąc poloniści mają praktyki w „ceglorzu”. Mój uniwerek doczekuje się pochwały również z jego - absolwenta historii UJ - ust.
Sheamus ma problem ze stawem biodrowym, to kontuzja po jakimś meczu; jest po prostu za wielki jak na siebie i nie może się schylać. Wie już, że potrafię zmontować dźwig cenexa i w ciągu kilku dni ocenia po kolei dwumetrową piłę taśmową basato 5, składające się z dziesiątek elementów piły stołowe foxa i starlite’a, 250 litrowy kompresor SiP-a.

Z czasem przejmuję cały montaż maszyn w firmie, a on przenosi się za biurko na pięterku.
- Mat, skręć proszę na jutro obrabiarkę Record Power, piłę Fox’a iz małego magazynu i kompresor SiP’a… Dasz radę? – słyszę w wewnętrznym telefonie.
- Ale: w jakiej kolejności, Sheamus?
- Nie robi różnicy, pojutrze zabierze klient, dasz radę? – odchodzi.
I tak już w pierwszych dniach w nowej firmie wiem, że mam „swoją” robotę, bo Piter żadnego montażu nie dotyka.
– Ja jestem po ciężkich humanistycznych studiach, nie znam się na tym – mówi. Patrzę, czy żartuje, ale nie. I zaraz zabiera się za sortowanie młotków Tala i sprawdzanie na fakturze, czy zamówiliśmy ich 41 czy też 38. Bo dowieźli 38…
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości