Do maszynki do mięsa od góry wrzucamy: Konfederację Barską oraz zaraz potem bitwę pod Termopilami. Dosypujemy tego i owego dla smaku i kręcimy wajchą. Z przodu w półprzewodzącym wilgoć flaku wychodzi natychmiast gustowna kiełbasa: Polska Anno Matricis („matrix” w genetivie) 2010. Tak przynajmniej rzecz postrzegają pisiory i z tym postrzeganiem mają się – wcale dobrze.
Nie no, ja zdaję sobie sprawę, że takie zmielenie historii i kontekstów to zwykła komiksowa kaszana z dodaną dla smaku łaciną, a nie poważne, patriotyczne, blogerskie dawanie świadectwa czy wpis otwierający oczy. Trudno; z tą moją kaszaną, jaka tu właśnie paruje wam na talerzu, musicie się zmierzyć. Oczywiście, jeśli chcecie wiedzieć, co napiszę dalej. A jak nie chcecie, to idźcie na wegetariańską, odgrzewaną szósty raz, kiełbasę z wody.
Załóżmy (dla potrzeb tego wywodu), że o Termopilach wiemy tyle, co wiemy o Termopilach z filmu pod tytułem: „300”. Oto zorganizowana grupa trzystu komandosów broni tam jakiejś swojej ojczyzny oraz wartości z nią związanych. Broni przed najazdem cudaka przewodzącego siłom nie dość, że liczniejszym, to na dodatek spotworniałym i w swej kondycji niezrozumiałym. Posiłkuje się ów Kserkses mutantami i bronią niekonwencjonalną, a gdy tego mało – puszcza w rynek wojny z Leonidasem przeklętego obola zdrady. Rzecz się dzieje nie wiadomo kiedy, dawno jak cholera.
Teraz Konfederacja Barska. Za całą wiedzę o niej (dla potrzeb tego wywodu i t.d.) niech wystarczy nam „Pieśń Konfederatów Barskich”. Podmiot liryczny wypowiada się w pluralisie czyli „my” i jest równie konkretny, prawy, czysty i w ogóle nieskazitelny jak i komandosi Leonidasa. Te same zresztą przyświecają barskiej ekipie cele i sztandary powiewają nad głowami tym samym sposobem uświęcone. Konfederacja Barska zawiązała się nie wiadomo kiedy, dawno jak cholera.
Małodusznie i belfersko zakładam, że większość z tych, którzy jeszcze ten wpis czytają, zna film „300”, ale pojęcia większego nie ma, co by to było tam w tej Pieśni Konfederatów Barskich. Oto zatem na platerze kilka cytatów: „Więc choć się spęka świat i zadrży słońce, Chociaż się chmury i morza nasrożą, Choćby na smokach wojska latające, Nas nie zatrwożą.”. Łapiecie analogię?! Jeśli nie, to jeszcze: „Bóg naszych Ojców i dziś jest nad nami, Więc nie dopuści upaść żadnej klęsce: Wszak póki on był z naszymi Ojcami, Byli zwycięzce.”.
Teraz wracamy do pisiorów i ich postrzegania rzeczywistości. Mamy w tym obozie to samo; niezachwianą wiarę w swoją rację i we wspomniane, na sztandarach furkocące, wartości. Na dodatek jeszcze pełne poczucie osamotnienia w świecie mutantów. Czyhających mutantów. Mamy tę świadomość nierównej walki, ale przecież: „Bóg jest ucieczką i obroną naszą; Póki on z nami całe piekła pękną; Ani ogniste smoki nas ustraszą, Ani ulękną!”. Jasne.
I najbardziej zabawne w tym wszystkim jest to, że owe siły (którym przeciwstawia się Trzystu Pisiorów), że oni ze swoją pełną władzą i wyhodowanymi mutantami akceptują tę konwencję. Że oni, wyposażeni w „na smokach wojska latające”, wspierani przez wywołujący „spękany świat” marsz lemingów, że oni są – są bezradni. Oni gdzieś tam mimo wszystko chyba wiedzą, że stoją w tym miejscu, gdzie stał Efialtes z Malis (albo z Trachis). A może dopiero do tego dochodzą, może przeczuwają mgliście coś, co dla pisiorów jest rzeczą znaną, prostą i nie wymagającą potwierdzeń?
Różnica między obozowiskami (prócz liczebności wojska) jest jedna. Pisiory święcie wierzą, że mają swoją rację. I mogą się spokojnie z nią w każdej chwili do grobu położyć. Tamci zaś równie święcie wierzą w to, że..., no że..., że pisiory prawa do tak pojmowanej swojej racji nie mają. Niby nic, a jaka różnica!
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka