Wczoraj byłem w Krakowie i od głębokiej nocy czuję, że powinienem na ten temat napisać osobny tekst. I o Krakowie i o samej Polsce i o paru innych rzeczach – w tym przede wszystkim o człowieku, który był jedynym powodem mojej wizyty w tym mieście, a więc o naszym koledze Przemku Gintrowskim. I mam kłopot. Bo o Krakowie już tu kiedyś pisałem i mam wrażenie, że z tego nic nigdy sensownego nie wynika, o Polsce piszę zawsze i nie ma powodu, żebym miał wymyślić coś mądrego przy okazji gapienia się na te masy bezdomnych zalegających odremontowywany, a i tak już podobno piękny, krakowski dworzec PKP, a właśnie samo PKP też jest celem zbyt łatwym w sytuacji, gdy o nim już nawet otępiała klientela przydworcowych galerii w całej Polsce wie wszystko. A żartować, że Kaczyński jak rządził to jego służby wprawdzie szybkości kursowania pociągów nie zwiększyły, ale przynajmniej – jak głosi popularny mit – odstrzeliły jednego komunistę, a kliku poważnie nastraszyły, i to co istotne, bez pomocy Rosjan, z kolei, ze względu na powagę śmierci, nie wypada.
Oczywiście, można pisać – a nawet trzeba – o Przemku Gintrowskim. Ale tu też mamy kłopot. Gintrowski jest artystą, a wczoraj w Krakowie miał swój występ, więc wypadałoby napisać recenzję z koncertu.
Z drugiej strony, jest jednak tak zwanym artystą zaangażowanym, i to zaangażowanym, z naszego punktu widzenia, jak najbardziej właściwie, w dodatku naszym kolegą z bloga, więc co to za recenzja, kiedy będziemy o nim pisać, że był świetny, że ma wciąż potężny głos, i że kiedy siedzi, taki pochylony i tak pozornie malutki z tą swoją starą gitarą, to aż słychać jak przesuwa się powietrze? Od razu nam powiedzą, że jesteśmy nieobiektywni i się zwyczajnie nakręcamy Herbertem. No, można by było też stwierdzić fakt oczywisty – a więc najpierw to, że Gintrowski ma ten swój głos, który jest dokładnie jak kiedyś, przed laty, a to się nawet Dylanowi nie przydarzyło, ma cudowny futerał do gitary, jakiego nikt nigdzie na całym świecie z całą pewnością nie ma – a który w swojej przestrzeni symbolicznej mówi wszystko – no i ma piękną, przepiękną i przemiłą żonę. No dobra – to by można było zrobić. To właśnie powiedzieć. I to niniejszym czynię.
Tymczasem ja jestem wciąż pod wrażeniem wczorajszego występu i bardzo chcę choć parę słów na ten temat. Otóż, żeby tę sprawę załatwić, powiem, o co poszło. Mianowicie, jacyś studenci z Krakowa urządzili sobie w tak zwanych Jaszczurach jakąś swoją zamkniętą imprezę, na którą zaprosili własnie Przemka Gintrowskiego. Nie wiem, co to za studenci, z jakiej okazji ta impreza, i nie wiem też, czemu akurat, żeby im umilał czas, zaprosili Gintrowskiego. Wiem natomiast, że byli to zwykli, najbardziej typowi studenci, tacy co jak idą w weekend do klubu, to piją piwo, to tańczą, to hałasują, całują się i ostatnią rzeczą jaka ich interesuje to ta, żeby słuchać jak ktoś – a tym bardziej taki Gintrowski – śpiewa piosenki.
I było tak, że kiedy Przemek Gintrowski zaczął śpiewać, w klubie panowała atmosfera jak w ulu. Oczywiście, na krzesłach naprzeciwko sceny siedzieli widzowie, ale hałas był tak nieprawdopodobny, że to bzyczenie przykrywało niemal każde jego słowo. W krzesłach siedzieli widzowie, z tyłu stali rozgadani chłopcy z dziewczynami i dziewczyny ze swoimi koleżankami i z piwem, przy barze kłębił się zwykły przybarowy tłum, po schodkach do toalety sunęły nieustannie zastępy dziewcząt, by albo sobie pogadać w ciszy, albo coś sobie przypudrować, a Przemek Gintrowski śpiewał Herberta.
I otóż w pewnym momencie, kiedy za nami było już parę dobrych chwil tego szczególnego występu, pojawiło się skupienie. Oczywiście, bar ciągłe pozostawał w swoim zwykłym standardzie, schody do toalety wciąż były zajęte przez elegancko ubrane dziewczyny, ale pojawiło się też skupienie. To wcześniejsze bzyczenie zniknęło i cała ta przestrzeń między Gintrowskim z jego piosenkami i i tymi często jeszcze dziećmi, których miał przed sobą i obok siebie zamieniła się w słuch. Nie potrafię opisać wrażenia, jakie robili ci chłopcy i dziewczęta, siedzący przed sceną, i stojący z tyłu, właściwie cały czas rozbawieni i rozgadani, jak zawsze w piątkowy wieczór, i tak intensywnie wsłuchani w to co płynęło do nich z tej skromnej sceny. Nikt nie gadał, nikt się nie śmiał, nikt nie robił typowych głupich min. A ja sobie myślałem, że nagle znaleźliśmy się w tym wszystkim tak blisko tej wawelskiej krypty.
Gintrowski skończył występ, poszedł sobie, a później jeszcze wrócił, bo, jak się okazało, ta pozornie tak bardzo typowa młodzież chciała go słuchać dalej i dalej. I kiedy powiedział, że na bis, nie zagra ani Murów, ani Obławy, ale jeszcze raz Guziki i zadedykuje je „poległym pod Smoleńskiem”, to hałas przy barze i na schodach prowadzących do toalety właściwie był już kompletnie bez znaczenia. Guziki. Jakaż to króciutka piosenka. Jaki to krótki tekst. I jakże długo ona w tym momencie trwała. Jak dobrze było tam być i to widzieć. Patrzeć na tych krakowskich studentów i wiedzieć, że kiedy przyjdzie ten moment, to nie będziemy sami.
Guziki. Nasz kolega Przemo1 już tu kiedyś cały ten wiersz wkleił. Myślę, że jest dobry moment, żeby zrobić to raz jeszcze. Proszę bardzo.
Tylko guziki nieugięte
przetrwały śmierć świadkowie zbrodni
z głębin wychodzą na powierzchnię
jedyny pomnik na ich grobie
*
są aby świadczyć Bóg policzy
i ulituje się nad nimi
lecz jak zmartwychwstać mają ciałem
kiedy są lepką cząstką ziemi
*
przeleciał ptak przepływa obłok
upada liść kiełkuje ślaz
i cisza jest na wysokościach
i dymi mgłą katyński las
*
tylko guziki nieugięte
potężny głos zamilkłych chórów
tylko guziki nieugięte
guziki z płaszczy i mundurów
Tekst oryginalnie opublikowany na moim blogu www.toyah.pl 22 stycznia 2011 roku.
Inne tematy w dziale Rozmaitości