Poprzednia notka utrzymała się tu nieco dłużej, niż jest to w zwyczaju, raz przez to, w że piątek i sobotę spędzałem upojne godziny w Warszawie, czy to nagrywając z kolegami Kamiuszkiem i Coryllusem dla internetowej telewizji „Gazety Polskiej” debatę na bardzo ważne tematy, czy korzystając z wielkopostnej dyspensy, jaką nasz kumpel LEMMING i ja uzyskaliśmy od naszych żon, a dwa, że trochę z mojego wyrachowania, a trochę nieoczekiwanie, wspomniana notka wywołała lawinę wręcz fantastycznych refleksji na temat tego, co każdy z nas, szczenięciem jeszcze będąc, lubił sobie podjeść, kiedy przemieszczał się wśród traw i lasów wczesnego PRL-u, a głód był tak straszny, że opisać go są w stanie wyłącznie języki osób tak wybitnych jak poseł Niesiołowski i senator Libicki. I myślę sobie, że to jest absolutnie cudowne, kiedy coś tak przecież drobnego, jak wypowiedź jakiegoś durnia i komentujący ją tekst skromnego blogera potrafią stworzyć jakość tak niezwykłą. No bo proszę się zastanowić, czy temat jaki nam się tu niemal przypadkiem pojawił, pojawił się gdziekolwiek wcześniej?
A zatem, potrzymałem ów tekst nieco dłużej niż zwykle, a jednocześnie wciąż czułem, że jest jeszcze coś, co trzeba dopowiedzieć. Tak by już ostatecznie wyjaśnić sobie wydawałoby się bardzo prostą kwestię, czym jest głód, czym jest niedożywienie, czym jest tęsknota za normalnym, porządnym jedzeniem. No i czym jest sytuacja, gdzie nagle pojawiają się osoby, które, wydawałoby się powinny wykazywać choćby podstawową orientację w rzeczywistym świecie, a tymczasem, czy to przez zwykły obłęd, czy autentyczne opętanie, nie wiedzą nic.
Pisałem tu już parę razy o autorze nazwiskiem Roald Dahl. Mimo że on sam jest w Polsce mało znany, wielu z nas doskonale zna filmy, jakie zostały nakręcone na podstawie napisanych przez niego książek dla dzieci, w tym najsłynniejszy chyba, o przygodach małego Charliego, który wygrał bilet wstępu do największej na świecie fabryki czekolady prowadzonej przez niejakiego pana Wonkę. Gdyby ktoś nie wiedział, lub nie pamiętał, Charlie jest dzieckiem żyjącym na obrzeżach wielkiego miasta, w bardzo porządnej, choć wręcz modelowo zabiedzonej rodzinie, i każdy jego dzień jest wypełniony marzeniem o czekoladzie. Oto jak Dahl opisuje rodzinne menu:
„Pan Bucket był jedyną osobą w rodzinie, która miała pracę. Pracował w fabryce pasty do zębów, gdzie cały boży dzień siedział przy swoim warsztacie, i kiedy już poszczególne tubki zostały wypełnione pastą, jego zadaniem było nakręcać na nie specjalne nakrętki. Ponieważ jednak nakręcacz nakrętek nigdy nie otrzymuje dobrej pensji, niezależnie od tego, jak ciężko pracował i jak szybko nakręcał nakrętki na tubki, pan Bucket nie był w stanie zapewnić swojej rodzinie nawet połowy tego, co im było potrzebne. Nie był on nawet w stanie zarobić tyle, by kupić im odpowiednie jedzenie. Jedyną pożywieniem, na jakie ich było stać, był chleb z margaryną na śniadanie, gotowane kartofle z kapustą na lunch, oraz kapuśniak na kolację. W niedzielę było nieco lepiej. Cała rodzina nie mogła się doczekać niedzieli, bo wtedy, mimo że to wciąż jedli to samo, a więc chleb z margaryną, kapustę z kartoflami i kapuśniak, każdy mógł poprosić o dokładkę.
Państwo Bucket oczywiście nie głodowali, ale każda osoba w rodzinie – a więc dwoje dziadków, dwie babcie, ojciec Charliego, Charliego mama, a już zwłaszcza mały Charlie – chodzili od rana do wieczora, z owym okropnym uczuciem pustki w żołądku. Charlie znosił to najgorzej. I chociaż bardzo często jego mama i ojciec rezygnowali ze swojej części lunchu, czy kolacji tak, by Charlie miał więcej, to wciąż było zbyt mało dla dorastającego chłopca. Bardzo pragnął czegoś bardziej pożywnego i smacznego, niż kapusta i kapuśniak”.
Jestem pewien, że już w tej chwili cała banda znanych nam skądinąd niedzielnych liberałów, których tu jest zawsze znaczna nadreprezentacja, powie, że to przede wszystkim bajka, a poza tym ten Dahl to zapewne jakiś ciężki socjalista, który gówno wie na temat tego, jak to kapitalizm ze swoim wolnym rynkiem potrafią wszystko zgrabnie poukładać. Otóż tak się akurat składa, że on miał wszelkie powody, by problem niedożywienia i tak zwanej społecznej sprawiedliwości go nigdy nie musiał dotyczyć, bo zarówno rodzinie, w jakiej się wychowywał, jak i później jemu samemu nigdy niczego nie brakowało. Wręcz przeciwnie, ojciec Dahla był bardzo poważnym biznesmanem, najbogatszym człowiekiem w mieście, on sam chodził do najlepszych prywatnych angielskich szkół, a później był jednym z najlepiej zarabiających brytyjskich autorów. No i proszę sobie wyobrazić, że mi nawet nie chodzi o to, że on był pełen współczucia i zrozumienia dla ludzkiej biedy, bo to wcale nie musi być prawdą, natomiast doskonale wiedział, na czym ta bieda polega i jak bardzo złą rzeczą jest tego niepojmowanie. I to stąd między innymi w jego książkach można trafić na takie perły:
„Henry Sugar miał 41 lat i był kawalerem. Był też bardzo bogaty. Był bogaty dlatego, że bogaty był jego zmarły już ojciec. Nie miał żony, bo był osobą zbyt samolubną, by z kimkolwiek dzielić swój majątek.
Miał 1, 90 wzrostu, jednak nie był aż tak przystojny, jak mu się zdawało.
Wielką uwagę poświęcał strojom. Garnitury zamawiał u najdroższych krawców, koszule u ekskluzywnych producentów, a buty u najlepszych szewców.
Na twarz nakładał bardzo drogi krem po goleniu, a dłonie nacierał wyciągiem z jąder żółwia.
Co tydzień chodził do fryzjera, no i przy tej okazji zawsze kazał sobie robić manicure.
Polecił sobie wymienić przednie zęby, bo oryginalne były trwale pokryte jakimś paskudnym żółtym osadem, którego się nie dało usunąć. Również kazał sobie wyciąć mały pieprzyk na policzku.
Jeździł Ferrari, który najprawdopodobniej kosztował tyle samo, co dom na wsi.
Latem mieszkał w Londynie, natomiast w październiku, gdy tylko pojawiał się pierwszy przymrozek, wyjeżdżał do Zachodnich Indii, lub do na południe Francji, gdzie spędzał czas ze znajomymi. Wszyscy jego koledzy byli bogaci dzięki pieniądzom, jakie odziedziczyli.
Henry nigdy w swoim całym życiu nie przepracował choćby jednego dnia, a jego osobiste motto, które sam zresztą wymyślił, brzmiało następująco: Lepiej dać się opieprzyć, niż umordować. Jego kumple uważali, że to strasznie śmieszne.
Ludzie tacy jak Henry Sugar są jak wodorosty unoszące się na falach tego świata. Najczęściej można ich znaleźć w Londynie, Nowym Jorku, Paryżu, Nassau, Montego Bay, Cannes i St Tropez. Nie są oni ludźmi jakoś szczególnie złymi. Nie są też jednak ludźmi dobrymi. Oni są kompletnie pozbawieni znaczenia. Oni zawsze byli zaledwie elementem dekoracji.
Wszyscy ci bogaci ludzie, mają jedną wspólną cechę: każdy z nich jest ogarnięty nieposkromioną potrzebą, by stać się kimś jeszcze bogatszym. Milion to za mało. Dwa miliony to też nic. Oni wciąż tęsknią za jeszcze większą fortuną. A wszystko przez to, że ich życie opanowane jest przez nieustanny lęk przed tym, że się obudzą któregoś ranka i dowiedzą, że ich konto jest puste.
Stosują też przy tym wciąż te same metody powiększania swych majątków. Kupują udziały i akcje, a następnie obserwują wzrosty i spadki. Spędzają czas w kasynach, gdzie niezwykle wysoko grają w ruletkę, lub na automatach. Grają też na wyścigach. Najróżniejszych wyścigach. Henry Sugar któregoś dnia postawił tysiąc funtów na wyścigu żółwi zorganizowanym na trawie któregoś z tenisowych kortów. A o sumę dwukrotnie wyższą zagrał z pewnym swoim znajomym, który nazywał się Esmond Hanbury, w czymś jeszcze bardziej idiotycznym. A było to tak. Henry wypuścił do ogrodu swojego psa, po czym obaj patrzyli przez okno, obstawiając, gdzie pies po raz pierwszy się wysika. Czy pod murem, czy pod latarnią, pod krzaczkiem, czy pod drzewem? Esmond zalicytował mur, natomiast Henry, który doskonale znał zwyczaje swojego psa, i w dodatku, z myślą o tym właśnie zakładzie, przez minione parę dni obserował go szczególnie uważnie, postawił na drzewo i oczywiście zakład wygrał.
Spędzając czas na tego typu bezsensownych zabawach, Henry i jego znajomi starali się zwalczyć nudę bycia jednocześnie ludźmi bogatymi i próżnymi”.
No i znów, można się łatwo domyślić reakcji, jakie na te słowa padną ze strony naszych liberałów. Ludzi, którzy mają swoje własne zdanie w temacie sensu posiadania licznego potomstwa, czy podstawowej, lub bardziej już wyszukanej zaradności. Ludzi, którzy znają świetnie sens zarówno miłego spędzania czasu, jak i zarabiania na owo spędzanie pieniędzy. Ludzi, wreszcie, którzy doskonale potrafią używać swojej pogardy w walce z tymi, którzy od czasu do czasu pojawiają się w ich życiu jak wielki wyrzut sumienia. Otóż niech każdy z nich wie, że słowa, jakie oni mają już na końcu swoich języków, nie są w stanie mnie nawet musnąć. Z tego prostego powodu, że ja, w odróżnieniu od Roalda Dahla, nie opowiadam tu żadnych bajek. Ja piszę wyłącznie o ludzkich postawach. Postawach, które albo coś przed nami otwierają, albo coś nieodwołalnie zamykają. A więc, z jednej strony, mamy tego bajkopisarza, a z drugiej, tych dwóch zbieraczy szczawiu. Moim zdaniem mamy tu do czynienia ze starciem dwóch cywilizacji – cywilizacji naszej i cywilizacji obcej. I bardzo przepraszam, ale już nie jestem w stanie ich traktować jak ludzi. Dla mnie oni są przybyszami z najdalszych krańców wszechświata. Na filmach science fiction tacy jak oni są zwykle w wielkim finale rozbijani w proch z super broni. W proch, albo w śmierdzącą zieloną maź.
Dwa fragmenty z książek Roalda Dahla zostały przedstawione tu w moim tłumaczeniu. Przy okazji ewentualnych cytatów, proszę o zamieszczenie powyższej informacji.
Inne tematy w dziale Polityka