Pamiętam, jak dawno, dawno temu, w czasach, gdy jeszcze oglądałem telewizję, w tym na pierwszym miejscu telewizję TVN24, któregoś dnia pojawił się na ekranie redaktor Jacek Pałasiński, pełniący tam funkcję specjalisty od przeglądu prasy międzynarodowej, i, obłożony stertą tytułów, poinformował nas o tym, że „późny” papież Jan Paweł II… dalej nie pamiętam. Nie pamiętam, bo wiadomość ta prawdopodobnie nie była niczym szczególnie interesującym, ale przede wszystkim przez owo użycie słowa „późny”, które mnie nieco przyblokowało, i już dalej nie słuchałem. Co bowiem miał oznaczać ów „późny papież”?
Wygląda na to, że, jak się możemy domyślać, korzystając z fragmentów jakichś artykułów napisanych w języku angielskim, Pałasiński znalazł tam frazę „late Pope” i uznał, że skoro late oznacza „późny”, owo late Pope musi oznaczać, cokolwiek by to było, „późnego papieża”. Oczywiście, ów ekspert nie wiedział, że wyraz late w języku angielskim może również odnosić się do osoby zmarłej, czy zjawiska minionego, a więc w tym wypadku late Pope, to po prostu „zmarły papież”. Taka to anegdota.
Przypomniał mi się tamten wypadek z Pałasińskim dziś rano, kiedy do porannej kawy otworzyłem sobie najnowszy numer tygodnika „W Sieci” i trafiłem na tekst czołowego eksperta pisma od spraw najszerzej pojętej kultury, Łukasza Adamskiego, stanowiący recenzję z filmu „Late Quartet”, ze zmarłym niedawno Seymourem Hoffmanem. Adamskiemu film bardzo się podoba, gorąco nam obejrzenie go poleca, tyle że nie dość, że przez cały tekst nie umie się zdecydować, czy to coś nosi tytuł „Late Quartet”, czy „Late Waltz”, to w dodatku owo late, tłumaczy, jako „późny”. Kwartet, walc – jeden czort.
Ponieważ z językiem angielskim zawodowo jestem związany przez całe dorosłe życie, dogadywanie obcym ludziom z powodu tego, że ktoś z nich czegoś nie wie, czy coś pomylił, nie sprawia mi żadnej ani przyjemności, ani satysfakcji. Wiedząc znakomicie, że nikt – włącznie ze mną – nie jest ani tak dobry, jak mu się wydaje, ale też tak zły, wolę się nie czepiać. Wyjątek robię tylko dla osób wybranych, a więc dla tych na przykład tefauenowskich dziennikarzy, którzy najpierw prowokują zaskoczonych polityków do popisywania się językiem angielskim, tylko po to, by się z nich później ponaśmiewać, z takiego Pałasińskiego, który nie mając pojęcia ani o języku, ani o sprawach międzynarodowych, ani tak naprawdę o niczym, w każdej z tych dziedzin potrzebuje uchodzić za pierwszego eksperta, no i wreszcie z dziennikarza Łukasza Adamskiego, którego teksty wypełniają każdy kolejny numer tygodnika, który, było nie było, czytam, a z których każdy jest przykładem tak straszliwej, i tak podstawowej niekompetencji, że to już zaczyna robić wrażenie jakiejś chorej kompletnie prowokacji.
Wspomniałem już o tym Adamskim przy okazji swojego tekstu na temat artystycznych ambicji małżeństwa Józefowiczów, gdzie on w pewnym momencie zasugerował, że fraza A rolling stone gathers no moss pochodzi z piosenki Boba Dylana. Rzecz w tym, że wprawdzie Dylan rzeczywiście ma w swoim dorobku piosenkę „Like a Rolling Stone”, tam jednak nie ma słowa na temat owego porastania mchem, natomiast owszem, owa fraza istnieje w anglosaskiej kulturze, tyle że stanowi cytat z tradycyjnego przysłowia. A zatem, wiele wskazuje na to, że ten Adamski to jest naprawdę zawodnik pierwszej klasy.
Ktoś powie, że no dobra. W końcu każdemu się zdarza, no a poza tym, chyba nie ma obowiązku znać tekstów do każdej piosenki Boba Dylana. Jest tytuł „Like a Rolling Stone” – mógł Adamski pomyśleć, ż skoro tak, to pewnie to nie jest piosenka o Rolling Stonesach, tylko o tym mchu i takich tam. Owszem, mógł Adamski tak pomyśleć, no i pomyślał. A ja z kolei mogę go wytargać za uszy. I to wcale nie koniecznie za to, że on gówno wie, ale za to, że pozycja, jaką zajmuje w owym prawicowo-konserwatywnym towarzystwie tak mu przewróciła w głowie, że on nie dość, że uznał, że jemu akurat na niczym się nie znać wypada, to w ogóle niczym się już nie musi przejmować.
Ostatni numer tygodnika „W Sieci” teksty Adamskiego wypełniają od początku do końca. Nie chciało mi się liczyć, ile ich jest dokładnie, ale trafiłem na cztery. Oto przed nami, niezależnie od wcześniej wspomnianej recenzji, wspomnienie o zmarłym aktorze Hoffmanie, które kończy się następującym akapitem:
„Teraz dołączył [Hoffman] do innego charyzmatycznego mistrza drugiego planu Jamesa Gandolfiniego, który przeżył go o zaledwie pięć lat. Kino nie doświadczyło takich strat w przeciągu ośmiu miesięcy. Odczujemy to szybko”.
Przepraszam bardzo, ale co to, do ciężkiej cholery, ma być? Jakim to „mistrzem drugiego planu” był Philip Seymour Hoffman, człowiek nominowany i nagradzany Oscarami za pierwszoplanowe role? Seymour Hoffman, to był mistrz drugiego planu??? No i znów, kto, do jasnej cholery, kogo przeżył o 5 lat? Gandolfini Hoffmana, który zmarł ledwo co, czy Hoffman Gandolfiniego, który zmarł latem zeszłego roku? Co się Adamskiemu porobiło z głową? No i ta końcówka: „Kino nie doświadczyło takich strat w przeciągu ośmiu miesięcy. Odczujemy to szybko”. Co odczujemy szybko? To że kino nie doświadczyło takich strat, czy może wielkość tej straty? No i w jaki sposób to odczujemy? Kino przestanie istnieć, bo dwóch drugoplanowych aktorów zmarło?
Jak można, będąc szanowanym, zawodowym publicystą, w niecałych 30 wyrazach pomieścić aż trzy tak wybitne idiotyzmy? Zapytam raz jeszcze: co ten Adamski ma w głowie? Jak on żyje? Jak wygląda jego praca? Ile mu wreszcie za to, co on wyprawia, płacą? Czemu nikt w redakcji mu nie powie, żeby on się choć na moment wziął w garść, bo w końcu wyleci stamtąd na mordę, i nie będzie mógł pisać nawet do swojej parafialnej gazetki?
Jak mówię, w numerze „W Sieci”, który leży przede mną jest cała kupa tekstów Adamskiego, w tym osobny, bardzo długi na temat Walta Disneya. Nawet go nie dotknę; nawet na niego nie spojrzę. Nie odważę się. Wiem bowiem, że to co tam znajdę może mnie oślepić, ogłuszyć, i pozbawić zmysłów.
A naprawdę głupio by było skończyć tak fatalnie przez kogoś tak do niczego, jak redaktor Łukasz Adamski.
Wszystkich zainteresowanych informuję, że każdą z czterech moich książek, poczynając od starych felietonów, a kończąc na książce o zespołach, może zamawiać bezpośrednio u mnie pod adresemtoyah@toyah.pl, lub na stronie www.coryllus.pl. Tam też można znaleźć mnóstwo innych rzeczy, bez których, jak się prędzej czy później okazać musi, żyć nie jest już tak łatwo. Jeśli ktoś jednak woli kupować w sposób tradycyjny, może się wybrać do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy Warszawie, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 też w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, ewentualnie do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. No i byłbym zapomniał o Katowicach: Księgarnia „Wolne Słowo” na ulicy 3 maja.
Inne tematy w dziale Polityka