Soren Sulfur Soren Sulfur
1343
BLOG

Polska może być mocarstwem

Soren Sulfur Soren Sulfur Polityka Obserwuj notkę 6

Władysław Bartoszewski jakieś cztery czy pięć lat temu, pytany o rolę jaką Polska może i powinna odgrywać na świecie zaatakował "mrzonki o mocarstwowości", wskazując, że Polska jest krajem średniej wielkości i dlatego może liczyć na średnią pozycję. Przestrzegał przed rozdymaniem własnego mniemania o sobie, ostro krytykował grę ponad swoją ligę. Było to potwierdzenie obecnej od wielu wielu lat  w polskiej dyskusji publicznej obiegowej opinii, że Polska nie jest niczym niezwykłym, jesteśmy na dole drabiny, możemy się wspiąć wyżej, ale tylko do połowy. Więc nie można przesadzać z ambicjami, bo to nam tylko zaszkodzi-jak przysłowiowe porywanie się z motyką na słońce. Trzeba być realistą.

Stało się to swoistym paradygmatem nawet jeśli ktoś się z tamtym wystąpieniem Bartoszewskiego nie zgadza. Bowiem zaraz odezwały się głosy że owszem, Polska sama z siebie jest za mała, by równać się z wielkimi, ale nie jest też ułomkiem czy "brzydką panną na wydaniu", bo w swoim regionie jest krajem największym o najlepszej pozycji geopolitycznej do budowania lokalnego sojuszu pod swoim przywództwem, jego zwornikiem strategicznym. Tym samym, argumentowano, może nie mamy sami odpowiedniego potencjału, ale jeśli zjednoczymy wysiłki z innymi, którzy dzielą te same dylematy geopolityczne co my, wtedy jesteśmy silniejsi od każdego z naszych strategicznych oponentów z osobna, a kto wie czy i nie razem wziętych. Wskazywano, że historycznie taka właśnie Polska jednak, na przekór wszystkiemu, potęgą się stała. To, co z tą potęgą się potem zrobiono to sprawa osobna, ale fakt pozostawał faktem, mówili. Innej drogi nie mamy, bo skoro jest alternatywa dla przychylności wobec interesów ośrodków potęgi Niemieckiej czy Rosyjskiej, które nawet w dogodnych warunkach nie są zbieżne z Polskimi, dlatego ich wybór odbyłby się kosztem naszej racji stanu; to tym samym jedynym wyjściem jest szukanie oparcia w sąsiadach równie ostrożnych wobec tych dwóch ośrodków.

To oczywiście logiczna kontrargumentacja. Jednak ona również zakłada, że Polska ma wewnętrzna słabość, którą musi przezwyciężyć z pomocą innych. Różnica tylko leży w doborze tychże "innych". Jedna opcja obiera partnerów silniejszych, dominujących, druga odwraca to. Wobec tego odpowiedź oponentów takiej "polityki jagiellońskiej" jest prosta-jak słaba Polska ma się stać alternatywą dla tych mniejszych krajów w dobie integracji europejskiej? Tym bardziej, że sprowadza się ona do uległości wobec mniejszych celem ich przyciągnięcia do siebie, co ma być alternatywą dla uległości swojej i ich - wobec silniejszych? Nie mamy aż takiej mocy przyciągającej, nasza oferta zawsze może zostać przebita przez większych. Należy porzucić te mrzonki i skupić się na graniu w pierwszym rzędzie UE - za wszelką cenę, gdyż to jedyny sposób na posiadanie wpływu na nasz los choćby w minimalnym stopniu. I fakty zdawały się tą tezę potwierdzać. Mimo prób opierania się na sąsiadach Polska nadal była w tej samej sytuacji, co przedtem, mimo pozornych sukcesów.

Ale teza o kraju za słabym na mocarstwowość a jednocześnie za silnym na podległość, takim uwięzionym gdzieś w limbo pośrodku, a w strefie ziemi niczyjej, są mocno przesadzone. Istnieje bowiem sposób na dorównanie krajom potężniejszym z racji swojej wielkości. Kluczem do tego jest uświadomienie sobie, że taka strategia rozwoju nie jet niczym nowym i zdarzała się tak w historii, jak i w czasach współczesnych. Strategię tą można nazwać "państwem ponad-potencjałowym".

Spójrzmy na przykład Prus. Było to państwo małe w porównaniu do swoich sąsiadów. Jednak było w stanie wygrywać z nimi wojny, stawać w szranki jak równy z równym, dostać się do wysokiej polityki europejskiej a w efekcie - przekształcić w Niemcy, wschodzącą siłę kontynentu. Jeśli patrzeć na podstawy potęgi w tamtych realiach, Prusy nie miały szans czegoś takiego osiągnąć. Miały za małe terytorium, za mało zasobów, za mało ludności, miały fatalne granice. A jednak im się udało.

Spójrzmy na przykład nowszy. Izrael. To prawda że uzyskał sporą pomoc od USA, ale to nie tłumaczy wygranych wojen, w których Izrael był sam jak palec. Gruzja, również wspierana przez USA, nie była w stanie oprzeć się Rosji. Sama więc pomoc to za mało. Izrael nie ma nawet ośmiu milionów ludności, jego terytorium to maleńki opiłek wciśnięty między wrogów wielokrotnie większych, o granicach nie do obrony wydawałoby się - a jednak jest lokalną potęgą. Jak to możliwe?

Jeszcze inny przykład - Szwecja. Ta znana z Potopu. Nie było żadnych powodów dla których ten kraj mógłby robić to, co robił. Był niezbyt ludny, odlegle i niewygodnie położony, bez szczególnych bogactw ani przewag. A jednak trząsł europejska polityką przez lata, rzucał wielokrotnie większe, ludniejsze i potężniejsze państwa na kolana. Jak to wytłumaczyć?

Kluczem jest zrozumienie, czym jest potęga państwa. W tamtych czasach była nią armia. Wszystko, co dany kraj robił było podporządkowane posiadaniu możliwie jak największej i najlepiej wyposażonej armii. Zarówno Prusy jak i Szwecja miały w tym względzie problem - były mniejsze od swoich oponentów. Dlatego nie mógł prostymi metodami osiągnąć tego celu. Nie mogły po prostu ściągnąć odpowiedniej ilości ludzi do wojska, bo ktoś jeszcze musiał ich żywić, ubierać, utrzymywać. Dla Rosji czy Polski tego okresu było to prostsze do zrobienia, ponieważ dysponowały o wiele większą "surową" potęgą. Prusy i Szwecja zaś musiały znaleźć inne sposoby. I znalazły. Tak zorganizowały swoje państwa, by móc wystawić równie potężne siły zbrojne. Podporządkowały temu celowi swoją politykę. I zbudowały w ten sposób państwa, które w relacji do swoich sąsiadów dorównywały im. Wyrosły ponad swój surowy potencjał.

Dziś to nie sama ilość żołnierzy się liczy, ale gospodarka, jej wpływy, rozmiar i prężność. Te zaś zależą od organizacji prawa, rynku pracy oraz innowacyjności. Armia jest dopiero druga jeśli nie trzecia w kolejności, ustępując "soft power". Nie oznacza to, że jest nieważna. Wręcz przeciwnie. Różnica jest w tym, iż jest jednym z składników potęgi, nie jedynym. Ale podstawą tych wszystkich narzędzi jest jedno - siła gospodarki. A dokładniej ile środków na daną dziedzinę państwo może przeznaczyć.

Czy też dokładniej - ile przeznacza. Porównajmy wydatki Polski i Niemiec na armię. Niemcy przeznaczają około 46 miliardów dolarów rocznie na ten cel. Polska nieco ponad 9. Niemcy mają PKB w wysokości ok. 3 300 miliardów dolarów. Polska ok. 500 (dane IMF). Procentowo Niemcy przeznaczają więc 1,4% PKB na ten cel. Polska zaś 1,9%. A co, jeśli patrząc tylko pod tym kątem chcielibyśmy wydawać tyle samo? Cóż, oznaczałoby to wydatki rzędu 8,6%. Teoretycznie więc można by doszlusować do poziomu Niemieckiego. Jest jednak powód, dla którego większość państw nie wydaje więcej jak 3% swojego PKB na cele militarne. Otóż to są pieniądze stracone. Utrzymanie armii i jej rozwój to kosztowna rzecz, i im więcej środków się przeznaczy na nią, tym gorzej dla gospodarki. Powyżej więc pewnego poziomu tolerancji duże wydatki zbrojeniowe mają tendencję do ciągnięcia kraju w dół. Warto jednak zwrócić uwagę, że Izrael wydaje 6,5% swojego PKB na wojsko. Stany Zjednoczone zaś 4,7%. Jak to możliwe? Bardzo prosto. Są to gospodarki bardziej zaawansowane niż Polska, dlatego tez mają inny poziom wspomnianej tolerancji (tak samo kraje bogate, rozwinięte, mogą więcej przeznaczać na politykę socjalną). Warto też zauważyć, że w obu przypadkach wydatki tego typu są tak mocno zintegrowane z gospodarką jako całością, że stają się niejako niezbędnym elementem polityki i dobrobytu państwa. Słynny "military complex" USA jest tak skonstruowany, by wydatki na niego wracały do sektora cywilnego, napędzając innowację i konkurencyjność. Nie jest więc tak, że dolar wydany na armię to dolar dla gospodarki kompletnie stracony. Skoro trzeba go wydać, to niech chociaż częściowo się zwróci. Historia wielu wynalazków i ulepszeń zaczęła się więc w efekcie w branży zbrojeniowej.

Teoretycznie więc istnieje możliwość wyrównania potencjału z Niemcami. Jednak obecnie nie wydaje się to realne. By to zmienić, Polska musiałaby osiągnąć podobny poziom rozwoju. Rozpatrując czysto teoretycznie, zadajmy więc pytanie, ile wtedy należałoby pieniędzy wydać, by w tej kategorii dorównać naszemu sąsiadowi? Spójrzmy. PKB per capita Niemiec to obecnie 38 tysięcy dolarów. Polski - 20 tysięcy (dane IMF). Jeśli założyć równy poziom rozwoju, tedy polska gospodarka jest wielkości około 1350 miliardów dolarów. Jakieś 40% rozmiaru niemieckiej. Jest to spowodowane różnicą w ilości ludności (Niemcy 82, Polska-założyłem że 36, nie 37 czy 38,5). Przy tej wielkości, wydatki dorównujące Nimieckim wynosiłyby 3,2% PKB. Realne? Znośne? Jak najbardziej. Rosja wydaje 3,9%, Francja 2,3%, Wielka Brytania 2,6%. Istotnie, Polska wydawałby więcej, ale nie nierealnie więcej jak kraje Zatoki Perskiej wydające jedną dziesiątą dochodu narodowego. Jeśli wzrost następowałby stopniowo, wraz z budowaniem odpowiedniego kompleksu inwestycyjno-innowacyjnego na wzór amerykański, nie jest to nierealne. A osiągając taki pułap Polska byłaby w pierwszej dziesiątce armii świata.

Nie jest to jednak jedyny wymiar siły jak już wspomniałem. Najistotniejszym elementem dla gospodarki i armii za jedno jest poziom innowacyjności technologii. Najłatwiej jest ponownie odwołać się do poziomu wydatków. Spójrzmy więc.

Stany Zjednoczone wydają rocznie 405 miliardów dolarów na badania i rozwój, za nimi są Chiny z 300 miliardami, potem Japonia z 160 i Niemcy z 70 a za nimi Korea Południowa z 55. Procentowo jednak przedstawia się to już zupełnie inaczej. I tak podium zajmuje Izrael przeznaczający 4,2% swojego PKB na badania i innowacje. Następnie jest Korea Południowa - 3,74%. Potem Japonia 3,67%, Szwecja 3,3% Finlandia 3,1% i dopiero potem-USA z 2,7% wygrywając nieznacznie z Austrią 2,5% czy Danią 2,4%. Niemcy są dopiero po tych małych krajach z wynikiem 2,3%. Warto zauważyć, że za każdym razem miejsce pierwsze zajmują kraje małe. A mimo to zdolne do konkurowania z większymi, właśnie przez proporcjonalną skale zaangażowania w innowacyjność. A szczególnym przypadkiem zmuszającym do myślenia jest kazus Izraela. Kraj ten 6,5% PKB przeznacza na armie i aż 4,2% na badania. Widać wyraźnie, że jedna i druga liczba są od siebie uzależnione. Warto też wskazać jako pewien wzór Koreę Południową, która przy wydatkach 3,74% na innowacyjność 2,7% wydaje na wojsko (czyli ok. 30 miliardów dolarów). Gdyby nie konieczność pilnowania reżimu z Phenianu ta siła mogłaby zostać użyta do projekcji na zewnątrz. I to też tłumaczy, dlaczego Chiny utrzymują północnokoreański reżim-absorbując uwagę Seulu.

Powszechnie uznaje się, że idealnym poziomem wydatków na innowacyjność jest 3%. Wtedy nawet małe kraje, takie jak Szwecja czy Finlandia, potrafią być pionierami innowacji w  jakiejś dziedzinie mimo, iż w wielkościach bezwzględnych ich wydatki są małe. Gdy jednak przyjąć inne założenie - że to poziom wydatków bezwzględnych musi dorównać do jakiegoś poziomu, tedy otrzymujemy takie ewenementy jak Korea Południowa. A ile musiałby wydawać Polska, by dorównać - użyjmy tego samego przykładu - Niemcom?

Wyjdźmy z tych samych założeń - czyli że wzrost następuje stopniowo wraz z rozwojem gospodarki, a nam chodzi tylko o zbadanie teoretycznego pułapu tego wzrostu przy założeniu, że istnieje parytet w PKB per capita między obu krajami. Skoro Niemcy przeznaczają 70 miliardów na innowacje, to tyle samo musi wydać i Polska. Procentowo zaś byłoby to około 5,2% PKB (przy PKB 1350 miliardów $, przypominam). Zapewne w zestawieniu światowym byłby to rekord. Nie wydaje się to jednak nierealne samo w sobie, a korzyści z tak dużych wydatków na ten cel byłyby szybko widoczne, dając nam pozycje globalnego lidera innowacji i technologii. W przeciwieństw do wydatków na obronność to nie są pieniądze "stracone" które trzeba jakoś"odzyskiwać". Problemem byłoby tylko takie zarządzanie państwem i jego zasobami by ten poziom osiągnąć. Nie wystarczy go zadekretować, to oczywiste. Wymagałoby to złożonego, wieloletniego wysiłku, dekad pracy i eksperymentowania. Ale nie jest to niemożliwe. Korea Południowa była pół wieku temu społeczeństwem agrarnym. My startujemy z dużo wyższego pułapu.

Czemu ma służyć ta teoretyczna wyliczanka? Przełamaniu mentalnych barier w myśleniu o przyszłości Polski. Dominuje bowiem przeświadczenie, że się po prostu nie da. Bo elity, bo bałagan, bo zaprzepaszczenie szans. Że jedyne co możemy, to dołączyć do głównego nurtu europejskiego, nie wychylać się, bo nie ma jak przeskoczyć samego siebie. Nie jesteśmy wielkim krajem, więc odpuśćmy sobie ambicje, bo nawet jeśli to i tak nie damy rady. To jednak złudzenie. Jeśli chcielibyśmy-moglibyśmy wielkość osiągnąć, systematycznie do niej dążąc, stając się nie tyle regionalnym, co światowym liderem innowacji i polityki. Jeśli od początku dążylibyśmy do osiągnięcia tego celu konsekwentnie - byłoby to możliwe. Dlatego, ponieważ inne, nominalnie silniejsze kraje w inny sposób zbudowały swój model rozwój i potęgę. Jej restrukturyzacja nie jest prosta i wymagałaby wiele, wiele czasu. Dlatego jest możliwe dorównanie Niemcom. A kiedy to by się udało osiągnąć, Rosja przestaje być taka straszna. A i sojusz regionalny łatwiej byłoby zbudować. To na tym polegał sukces Prus czy Szwecji swego czasu - na określeniu, co jest potrzebne i wykorzystaniu potęgi innych państw przeciwko nim samym. Rozmiar większego jest bowiem jego zaletą, ale można go też obrócić w wadę. Kiedy większy przyzwyczaja się do swego bycia większym, liczy na tą wielkość - mniejszy może go zaskoczyć.

Polska może być mocarstwem. Państwem ponad-potencjałowym. Ze względu na nasze położenie geopolityczne wydaje się to jedynym wyjściem. Podobnie wyjścia nie miały Izrael czy Korea Południowa.


Sulfur

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka